Viridoviks jednakże polubił Halogajczyków.
— To ponurzy chłopcy — przyznał — i zbyt lubiący śmierć, jak na mój gust, ale walczą jak ludzie i znacznie się ożywiają, kiedy łykną kropelkę wina.
To akurat, jak kilka dni później stwierdził Marek, było lekkim niedomówieniem. Po pijaństwie trwającym dzień i większą część nocy, Gal i pół tuzina najemników z pomocy dali pokaz wspaniałej bójki, która znacznie uszkodziła gospodę, gdzie miała miejsce, oraz większość uczestników.
Jednym z następstw tej bójki była wizyta Vourtzesa w obozie Rzymian. Marek nieczęsto widywał go ostatnio i tej okazji też by się wyrzekł, lecz dowiedział się, że hypasteos chce, by zapłacił za wszystkie zniszczenia, do jakich doszło w gospodzie. Zirytowany wykazał, że trudno obciążać go wszystkimi kosztami, kiedy za zniszczenia, wespół z sześcioma czy siedmioma żołnierzami znajdującymi się pod jurysdykcją hypasteosa, odpowiedzialny jest tylko jeden jego człowiek. Vourtzes nie upierał się dalej, ale Marek wiedział, że nie jest szczęśliwy.
— Może powinieneś załatwić to polubownie i zaoszczędzić sobie kłopotów — powiedział Gorgidas. — O ile znam naszego celtyckiego przyjaciela, to jego udział w tej awanturze był większy niż pozostałych.
— Wcale by mnie to nie zaskoczyło. Vourtzes należy jednak do ludzi, którzy wytoczą z człowieka krew do ostatniej kropli, jeśli im tylko na to pozwolić. Zastanawiam się — zadumał się Marek — jak wyglądałby jako żaba.
Tak jak i cała reszta Imperium Videssos, również Imbros świętowało zimowe przesilenie i ponowną wędrówkę słońca ku północy. Modlitwy przeznaczone właśnie na tę okoliczność wzlatywały ze świątyń ku niebu. Na rogach ulic płonęły ogniska; mieszkańcy miasta skakali przez nie na szczęście. Rozegrano tłumny, zgiełkliwy mecz hokeja na zamarzniętym stawie. Upadki i poślizgi na lodzie wydawały się tak samo częścią gry, jak próby przepchnięcia kuli przez bramkę.
W głównym teatrze Imbros wystąpiła trupa mimów. Marek zobaczył, że wcale nie jest jedynym Rzymianinem na widowni. Bardzo podobne przedstawienia jego ludzie oglądali w Italii i fakt, że nie miały dialogów, tym bardziej ułatwiał przybyszom ich zrozumienie.
Przekupnie chodzili w górę i w dół przejściami, zachwalając swoje towary: przynoszące szczęście amulety, małe pieczone ptaszki, gorące korzenne wino sprzedawane w kubkach, kule piany słodzonej syropami i wiele innych rzeczy.
Krótkie skecze następowały szybko jeden po drugim i dotyczyły aktualnych, miejscowych spraw; dwa szczególnie utkwiły w pamięci Skaurusa. Pierwszy przedstawiał imponującego mężczyznę w złotej todze — Imperatora Mavrikiosa, jak wkrótce zrozumiał trybun — jako wieśniaka usiłującego powstrzymać niezdarnego koczownika przed ucieczką z jego owcami. Zadanie Imperatora-wieśniaka byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby nie miał tchórzliwego syna, przyczepionego do jego ramienia i opóźniającego każdy jego ruch, tłustego syna w todze z czerwonego brokatu…
Drugi skecz był jeszcze mniej subtelny. Dotyczył zniszczenia samego Imbros, dokonanego w całkowicie mimowolny i niezłośliwy sposób przez wysokiego, chudego mężczyznę, który nosił czerwoną perukę i miał ogromne, ogniste wąsy przyklejone nad górną wargą. Viridoviks był na widowni. — To wcale tak nie było, wcale! — krzyknął do aktora na scenie, lecz śmiał się tak głośno jak wszyscy wokół niego.
Przekupnie handlujący jedzeniem i piciem nie byli jedynymi sprzedawcami krążącymi wśród tłumu. Choć gołe ciało narażone było na odmrożenia, to jednak na wpół obnażone kobiety lekkich obyczajów wcale nierzadko wpadały w oko. Makijaż, postawa i zachowanie nie pozostawiały wątpliwości co do ich zawodu. Marek zwrócił uwagę na ciemnowłosą piękność w kaftaniku z owczej skóry i obcisłej, zielonej sukni. Odwzajemniła jego uśmiech i zaczęła przeciskać się przez tłum w jego stronę, wciągając brzuch pomiędzy parą pulchnych piekarzy.
Była zaledwie kilka stóp od Skaurusa, kiedy nagle skręciła i ruszyła w innym kierunku. Zmieszany, miał właśnie podążyć za nią, kiedy poczuł rękę na swoim ramieniu. Za nim stał ów kanciasty kapłan, który błogosławił i leczył Rzymian w dniu ich przybycia do Imbros.
— Niezła zabawa — powiedział. Skaurus myślał o lepszej, ale nie wspomniał o tym. Kapłan był ważną figurą w mieście. Mężczyzna mówił dalej: — Chyba nie pomylę się powiedziawszy, że nie widziałem ciebie ani twoich ludzi w naszych świątyniach. Przybyliście z daleka i nie mogliście znać naszej wiary. Teraz, kiedy nauczyłeś się już nieco naszego języka i naszych zwyczajów, czy nie zechciałbyś omówić ze mną tej sprawy?
— Oczywiście, z przyjemnością — skłamał Marek. Dręczyło go parę problemów, kiedy szedł z hierarchą mroźnymi, krętymi ulicami Imbros w stronę głównej świątyni. Po pierwsze, nie miał najmniejszej ochoty na teologiczną debatę. Jak wielu Rzymian, deklarował oddawanie czci bogom, ale w głębi serca nie bardzo w nich wierzył. Videssańczycy o wiele poważniej traktowali swój kult i znacznie surowiej obchodzili się z tymi, którzy w nim nie uczestniczyli.
Jego drugi problem był jeszcze bardziej palący; za nic w świecie nie mógł przypomnieć sobie imienia swego towarzysza. Przez całą drogę do bramy sanktuarium Phosa unikał potrzeby jego wymawiania, równocześnie na próżno przeszukując swoją pamięć.
Słodki aromat kadzidła i czyste tony chóru powitały ich w wejściu. Skaurus był tak oszołomiony, że ledwie zauważył kleryka, który pokłonił się, kiedy do środka wszedł jego duchowy przełożony. Potem młody kapłan wymruczał:
— Phos z tobą, opacie Apsimar, oraz z tobą, obcy przyjacielu. — Serdeczność i wdzięczność, jakie Marek włożył w klaśnięcie rękoma sprawiły, że drobny mężczyzna z ogoloną głową zamrugał z zakłopotaniem.
Kolisty plac świątyni otaczała kolumnada; w jego jasno oświetlonym centrum kapłani odprawiali rytualne obrzędy przed ołtarzem Phosa i kierowali wiernymi w ich modlitwach. Apsimar pozostał w półmroku poza kolumnadą. Poprowadził Marka wzdłuż trzeciego kręgu kolumnady, zatrzymując się przed zawile rzeźbionymi z ciemnego, gęsto prążkowanego słojami drewna. Wydobywszy długi na palec żelazny klucz z woreczka przy pasie, otworzył ze szczękiem drzwi i odsunął się na bok, by przepuścić przed sobą Rzymianina.
Małą komnatę wypełniał niemal smolisty mrok, dopóki Apsimar nie zapalił świeczki. Wówczas Marek zobaczył wszędzie chaos tomów, choć większość z nich nie miała postaci długich zwojów, do których przywykł, lecz na videssańską modłę miała formę książek z małymi, prostokątnymi kartkami spiętymi razem w okładkach z drewna, metalu albo skóry. Zastanowił się, w jaki sposób Apsimar, czytając przy świeczce, cokolwiek jeszcze widział w swoim wieku, choć kapłan nie zdradzał żadnych oznak, że ma kłopoty ze wzrokiem.
Ściany komnaty zapełnione były religijnymi obrazami, tak jak półki — książkami. Przeważał na nich temat walki; tutaj wojownik w zbroi, która lśniła złotą blachą, powalał swego przeciwnika w kolczudze czarnej jak noc; tam ta sama obleczona w złoto postać wbijała dzidę w serce ryczącej czarnej pantery; gdzie indziej gorejąca kula słońca rozpraszała mrok mętnego, czarnego jak sadza zwału mgły.
Apsimar usiadł na twardym, prostym krześle za swoim zawalonym biurkiem, gestem wskazując Skaurusowi wygodniejsze, stojące przed biurkiem krzesło. Kapłan pochylił się naprzód. — Opowiedz mi zatem co nieco o swoich wierzeniach — powiedział.
Nie mając pewności od czego zacząć, Rzymianin wymienił imiona niektórych bogów czczonych przez jego rodaków i ich atrybuty: Jowisz — król niebios, jego małżonka — Juno, jego brat — Neptun, który władał morzami, Wulkan — boski kowal, bóg wojny — Mars, Ceres — bogini płodności i rolnictwa…