Po każdym kolejnym imieniu i opisie szczupła twarz Apsimara wydłużała się coraz bardziej. W końcu nie wytrzymał i walnął rękoma w biurko. Marek zamilkł, zaskoczony.
Apsimar potrząsnął z przerażeniem głową.
— Jeszcze jeden śmieszny panteon — zawołał — nie lepszy niż ten niewiarygodny zestaw bożków-mieszańców, których czczą Halogajczycy! Miałem o tobie lepsze zdanie, Rzymianinie; ty i twoi żołnierze sprawiacie wrażenie cywilizowanych ludzi, a nie barbarzyńców, których jedyną radością w życiu jest rzeź.
Marek nie wszystko z tego zrozumiał, lecz najwyraźniej Apsimar nie miał pochlebnego zdania o jego religijnych przekonaniach. Zastanowił się przez chwilę. Z jego punktu widzenia stoicyzm był filozofią, nie religią, lecz może jego zasady zadowolą Apsimara bardziej niż dogmaty kultu olimpijskiego. Przedstawił więc jego elementy duchowe: dążenie do czystości, hartu i samokontroli oraz odrzucenie burz namiętności, na które podatni są wszyscy ludzie.
Dalej opisał, dlaczego stoicy uważają, że Umysł, ze wszystkich znanych żywiołów najlepiej można porównać z Ogniem — oba bowiem tworzą i zawierają w sobie wszechświat wraz z rozmaitymi jego aspektami.
Apsimar skinął głową.
— Zarówno w swych wartościach, jak i ideach, jest to lepsze wyznanie, i bardziej zbliżone do prawdy. Teraz wyjawię ci prawdę.
Trybun przygotował się na krótki kurs chwały boskiego słońca, wyrzucając sobie, że nie wspomniał o Appolinie. Lecz „prawda”, tak jak widział ją Apsimar, nie miała nic wspólnego z kultem słońca.
Videssańczycy, jak dowiedział się Marek, postrzegali wszechświat oraz wszystko, co się w nim mieściło, jako walkę pomiędzy dwoma bóstwami: Phosem, którego natura uosabiała dobro, a złym Skotosem. Odpowiednio, światło i ciemność były ich manifestacjami.
— Stąd właśnie kula słońca, która wieńczy nasze świątynie — powiedział Apsimar — bowiem słońce jest najpotężniejszym źródłem światła. Jednak jest to tylko symbol, ponieważ Phos przewyższa jego blask tak samo, jak ono zaćmiewa płomyk tej świecy, która stoi pomiędzy nami.
Phos i Skotos toczyli wojnę nie tylko w widzialnym świecie, lecz również w duszy każdego człowieka. Każda jednostka musi wybierać, któremu z nich chce służyć, i od tego wyboru zależy jej los w świecie, w którym się znajdzie po śmierci. Ci, którzy wybrali dobro, zdobędą po śmierci życie pełne rozkoszy, podczas gdy niegodziwi wpadną w szpony Skotosa, by cierpieć wieczne męki w jego lodowatych uściskach.
Jednak nawet wieczne szczęście tych dusz, które na to zasłużyły, może być zagrożone, gdyby na tym świecie Skotos zwyciężył Phosa. Opinie o możliwości tego panują różne. Dominująca w Imperium Videssos wiara wyraża przekonanie, że z ostatecznego starcia wyjdzie zwycięsko Phos. Jednakże inne sekty nie są tego tak pewne.
— Wiem, że macie udać się do miasta — powiedział Apsimar. — Tam na wschodzie spotkasz wielu ludzi; nie daj posłuchu głoszonym przez nich herezjom. — Wyjaśnił, że jakieś osiem stuleci wcześniej barbarzyńscy koczownicy znani jako Khamorthci najechali tereny stanowiące wschodnie prowincje Imperium. Po dziesięcioleciach wojen, zniszczeń i morderstw z chaosu wyłoniły się dwa dość stabilne organizmy państwowe Khamorth, Khatrish i Thatagush, podczas gdy w leżącym na północ od nich Królestwie Agderu wciąż panowała dynastia mająca w swych żyłach videssańską krew.
Jednakże wstrząs najazdów sprawił, że wszystkie te kraje pogrążyły się w tym, co Videssos nazywa herezją. Ich teologowie, pamiętając długą noc zniszczeń, jaką przeszły ich kraje, nie uważali już zwycięstwa Phosa za nieuniknione, lecz twierdzili, że walka pomiędzy dobrem a złem znajduje się w absolutnej równowadze.
— Utrzymują, że ta doktryna pozwala człowiekowi w większym zakresie kierować się wolną wolą — prychnął pogardliwie Apsimar. — W rzeczywistości, umożliwia tylko uznanie Skotosa za równego Phosowi, i w konsekwencji, oddawanie mu czci. A czy ten cel wart jest zachodu?
Nie dał Markowi szansy na odpowiedź, przechodząc do opisu subtelniejszych odchyleń od kanonów wiary, do jakich w ciągu paru minionych stuleci doszło na wyspie Księstwa Namdalen. Namdalen uniknęło dominacji Khamorthu, lecz zamiast tego uległo, o wiele później, piratom z kraju Haloga, którzy zazdroszcząc Videssańczykom ich stylu życia, we wszystkim go naśladowali, nawet wówczas, kiedy wyrwali im ich kraj.
— Ci głupcy szukali kompromisu pomiędzy naszymi zapatrywaniami a chorobliwymi wyobrażeniami, które zwyciężyły na wschodzie. Nie chcą uznać zwycięstwa Phosa za pewnik, jednak utrzymują, że wszyscy ludzie powinni działać tak, jak gdyby czuli, że jest zapewnione. Czy coś takiego jest teologią? To raczej hipokryzja w religijnym przebraniu!
Z bezlitosną logiką wynikało z tego, że jeśli jakikolwiek błąd w wierze daje siłę Skotosowi, ci, którzy zboczyli ze ścieżki prawdziwej wiary — co mogło się zdarzyć zawsze i wszędzie — mogli i powinni być nawróceni, i to siłą, jeśli zajdzie potrzeba. Przyzwyczajony do powszechnej tolerancji i w rzeczywistości lekceważący rozmaite wyznania, z jakimi spotkał się w Rzymie, Marek stwierdził, że koncepcja takiej wojującej religii wzbudza w nim niepokój.
Po omówieniu głównych odmian własnej wiary, Apsimar opowiedział krótko i pobieżnie o innych wyznaniach znanych Videssańczykom. O wierzeniach koczowników Khamorthu — wciąż zamieszkujących równiny Pardraji — im mniej się mówiło, tym lepiej. Słuchali szamanów i byli niewiele więcej niż czcicielami demonów. A ich kuzyni, którzy żyli w Yezd, byli jeszcze gorsi; odprawiano tam straszliwe obrzędy, otwarcie oddając cześć Skotosowi.
Wziąwszy wszystko razem, Halogąjczycy byli prawdopodobnie najlepszymi z pogan. Nawet jeśli niesłuszne, ich wierzenia zbliżały ich do Phosa, bowiem sprzyjały odwadze i sprawiedliwości.
— Tych cech mają pod dostatkiem — przyznał Apsimar — lecz kosztem duchowego światła, które spływa tylko na tych, którzy czczą Phosa.
Potok dziwnych nazw, miejsc i idei sprawił, że Markowi zakręciło się w głowie. By zyskać chwilę czasu potrzebną na dojście do siebie, zapytał Apsimara:
— Czy masz jakąś mapę, bym mógł zobaczyć, gdzie żyją te wszystkie ludy, o których wspomniałeś?
— Oczywiście — odparł kapłan. Tak jak swoją teologiczną dyskusją, tak i teraz dał Skaurusowi więcej, niż trybun się spodziewał. Apsimar skinął ręką w stronę jednej z napełnionych książkami półek. Jak przywołane szczenię, jeden z tomów wysunął się spomiędzy swych sąsiadów i popłynął przez powietrze, by spocząć delikatnie na biurku kapłana. Apsimar pochylił się nad nim, by odnaleźć właściwą stronę.
Trybun potrzebował tych paru chwil, by przybrać obojętny wyraz twarzy. Wiedział, że nigdy ani w Mediolanie, ani w Rzymie, ani w Galii nie zobaczyłby niczego, co mogłoby się równać z tym niedbałym machnięciem ręką i tym, co nastąpiło potem. Sama swoboda, z jaką uczynił to Apsimar, wywarła na nim takie wrażenie, jakiego nawet uzdrawiająca magia nie zdołała na nim wywrzeć.
Dla Apsimara była to zwykła rzecz. Odwrócił książkę w stronę Marka. — Jesteśmy tutaj — powiedział, wskazując palcem. Zbliżywszy twarz do mapy, trybun odcyfrował słowo „Imbros”, umieszczone obok kropki.
— Wybacz mi — rzekł uprzejmie Apsimar. — Czytanie przy świetle świeczki może sprawiać trudność. — Wymruczał modlitwę, wyciągnął lewą rękę nad mapę… i perlista poświata wystrzeliła z niej rozjaśniając pergamin tak samo jak światło pochmurny dzień.
Tym razem Skaurus musiał ze wszystkich sił powstrzymywać się, by nie uciec. Nic dziwnego, kołatało mu się po głowie, że Apsimar nie martwi się zmęczeniem oczu. Kapłan był swoją własną lampą do czytania.