Gdy ustąpił pierwszy wstrząs zdumienia i strachu, kolejny, głębszy szok ściął krew w żyłach trybuna. Mapę sporządzono z niezmierną dbałością o szczegóły; lepiej, sądząc z wyglądu niż te, które widział w Rzymie. A krainy, jakie na niej widniały, absolutnie niczego mu nie przypominały. Gdzie jest Italia? Bez względu na to, jak prymitywna była mapa, kształt buta sam rzucał się w oczy. Tutaj nie mógł go znaleźć… ani żadnej innej znanej mu krainy.
Widząc dziwne kontury Imperium Videssos i jego sąsiadów, czytając obce nazwy mórz — Morze Żeglarzy, Północne Morze, niemal całkowicie otoczone lądami Videssańskie Morze, oraz całą resztę — trybun musiał uznać to, czego obawiał się od chwili, kiedy dwa miecze przeniosły go i jego legionistów do tej krainy, a co podejrzewał od czasu pierwszych czarów Apsimara. To był inny świat niż świat Rzymu; świat, z którego nigdy nie zdoła wrócić do domu.
Cicho pożegnał się z kapłanem. Gdy tylko znalazł się na ulicy, skierował się w stronę najbliższego zajazdu. Potrzebował kubka wina albo kilku, by uspokoić nerwy. Winne grona rzucały własną kojącą magię. I nawet z magią — powiedział sobie — ludzie wciąż byli ludźmi. A zdolny człowiek może zajść daleko.
Jeszcze raz pociągnął z kubka. Niespodziewanie przypomniał sobie sprawę, w której przeszkodził mu Apsimar. Zastanowił się, czy zdoła jeszcze odnaleźć jasnooką dziewczynę w zielonej sukni. Roześmiał się cicho. Mężczyźni zawsze będą mężczyznami, pomyślał.
Zbierając się do wyjścia zastanowił się przez chwilę, jak w walce pomiędzy Phosem i Skotosem oceniane jest zaspokajanie cielesnych żądz. Zdecydował, że nic go to nie obchodzi, i zamknął za sobą drzwi zajazdu.
III
Po ostatniej serii zamieci, które próbowały zrównać Imbros z ziemią, zima markotnie ustąpiła miejsca wiośnie. Tak jak na początku jesieni, drogi Imperium zmieniły się w grzęzawiska. Marek, z niecierpliwością oczekując wieści ze stolicy, narzekał na zdrowy rozsądek narodu, który chroniąc kopyta swych koni, doprowadził do tego, że kopyta te przez znaczną część roku były prawie bezużyteczne.
Nagie gałęzie drzew zaczynały okrywać się zielenią, kiedy z południa przybył zbryzgany błotem posłaniec. Tak jak przepowiedział Nephon Khoumnos, i na co Marek miał nadzieję, w swej skórzanej torbie posłańca przywiózł rozkaz wzywający Rzymian do miasta, do Videssos.
Vourtzes nie próbował nawet udawać, że widok pleców ostatniego z nich sprawi mu przykrość. Choć Rzymianie zachowywali się w Imbros dobrze — jak na żołnierzy najemnych, bardzo dobrze — to jednak od czasu ich przybycia nie było ono tak do końca miastem grubego rządcy. Mimo iż w większości spełniali jego życzenia, to zbyt przywykł do wydawania rozkazów dla samej radości rozkazywania i spełniania wszelkich zachcianek.
Ku zaskoczeniu Marka, Skapti syn Modolfa przyszedł, by się z nim pożegnać. Zwyczajem swego narodu wysoki Halogajczyk ujął dłoń Skaurusa w swoje. Utkwiwszy chłodne spojrzenie w Rzymianinie, powiedział:
— Spotkamy się znowu i to w mniej przyjemnym miejscu, jak sądzę. Byłoby lepiej dla mnie, gdybyśmy się nie spotkali, ale się spotkamy.
Zastanawiając się, co też to może znaczyć, trybun zapytał go, czy nie ma wieści o zbliżającej się letniej kampanii.
Skapti żachnął się na taką troskę o szczegóły. — Będzie jak będzie — odparł i dumnym krokiem odmaszerował w stronę Imbros. Wpatrując się w jego plecy, Marek zastanawiał się, czy Halogajczycy byli tak duchowo ślepi, jak uważał Apsimar.
Marsz do Videssos okazał się przyjemną tygodniową wyprawą przez krainę łagodnych, falistych wzgórz pokrytych polami, na których uprawiano pszenicę, jęczmień, oliwki i winorośl. Gorgidasowi krajobraz, uprawy i emaliowobłękitna kopuła nieba boleśnie przypominały ojczystą Grecję. Na zmianę wpadał w przygnębienie wywołane tęsknotą za domem i radość, jaką sprawiało mu piękno krajobrazu.
— Skończysz wreszcie gadać bez przerwy te głupstwa? — zapytał go Viridoviks. — W następnym miesiącu będzie za gorąco, żeby człowiek podróżował za dnia, chyba że chce wysmażyć sobie rozum. Twoja winorośl to wspaniała roślina, nie przeczę, lecz lepiej mieć ją w dzbanie, niż oglądać na polu, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. A co do oliwki, to jeśli spróbujesz ją zjeść, złamiesz sobie zęby na pestce. Poza tym jej sok cuchnie i smakuje nie lepiej.
Gorgidas wpadł w taką wściekłość odpowiadając na tę potwarz, że przez kilka następnych godzin znowu był dawnym sobą. Marek zauważył, że Viridoviks uśmiecha się za plecami skorego do gniewu lekarza. Jego szacunek dla rozumu Celta wzrósł niepomiernie.
Na jakiś dzień marszu od stolicy droga wiodąca do Videssos od północy zbiegła na wybrzeże morskie. Trakt coraz częściej przebiegał przez wioski i miasta, niektóre znacznej wielkości. Po przejściu przez jedno z dużych miast, Gajusz Filipus zauważył: — Jeśli to są peryferie, to jakie musi być Videssos?
Marek wyobrażał sobie stolicę Imperium jako miasto nieco pośledniejsze, lecz podobne do Rzymu. Popołudniem ósmego dnia od opuszczenia Imbros wreszcie mógł porównać swoje wyobrażenie z rzeczywistością, wobec której to pierwsze zbladło.
Videssos miało wspaniałe położenie. Zajmowało trójkątną połać lądu wbijającą się w cieśninę, którą Tzimiskes nazywał Końskim Brodem. Z trudem też można było uznać tę nazwę za niewłaściwą — przeciwległy brzeg znajdował się w odległości zaledwie mili, z wyraźnie widocznymi, pomimo unoszącej się nad wodą mgiełki, nabrzeżami. Najbliższe z nich, jak dowiedział się trybun, nazywano po prostu „Po Drugiej Stronie”.
Lecz mając przed sobą takie cudo jak Videssos, nie zwracało się uwagi na drugi brzeg cieśniny. Wyznaczonej z dwóch stron przez wodę, trzeciej, lądowej granicy Videssos strzegły fortyfikacje bliższe miana niezdobytych niż jakiekolwiek, które Marek sobie wyobrażał, nie mówiąc już o tych, które widział.
Rozpoczynała je głęboka fosa, która śmiało mogła liczyć pięćdziesiąt stóp szerokości; za nią ciągnęło się ząbkowane blankami przedmurze. Za nim wznosił się pierwszy właściwy mur, o wysokości pięciokrotnie przekraczającej wzrost wysokiego mężczyzny, z kwadratowymi wieżycami umieszczonymi co każde pięćdziesiąt do stu kroków. Drugi mur, niemal dwukrotnie wyższy i zbudowany z jeszcze większych kamieni, biegł równolegle do tego pierwszego, w odległości jakichś pięćdziesięciu kroków. Wieże głównego muru — nie wszystkie z nich były kwadratowe; niektóre były okrągłe albo nawet ośmioboczne — wzniesiono tak, że ostrzał z nich mógł pokryć te skrawki ziemi, do których nie sięgał z zewnętrznego muru.
Gajusz Filipus zamarł w bezruchu, kiedy ujrzał te niewiarygodne budowle. — Powiedz mi — zwrócił się do Tzimiskesa — czy to miasto kiedykolwiek zdobyto w wyniku oblężenia?
— Nigdy przez obcego wroga — odparł Videssańczyk — choć w naszych wojnach domowych dwukrotnie zostało zdobyte na skutek zdrady.
Jednak potężne mury nie kryły tak bardzo widoku miasta, jak czyniły to fortyfikacje Imbros, ponieważ Videssos, tak samo jak Rzym, miało siedem wzgórz. Marek dostrzegał budynki z drewna, cegły, pokryte stiukiem — podobne do tych, jakie widział w Imbros, ale też wspaniałe budowle z granitu i wielobarwnego marmuru. Wiele z nich otaczały parki i sady sprawiając, że ich blade kamienie lśniły jeszcze jaśniej. W całym mieście migotały pozłacane kule, które wieńczyły świątynie Phosa.