W portach pękate statki zbożowe, które karmiły stolicę, sąsiadowały w dokach ze smukłymi galerami i statkami kupieckimi ze wszystkich państw znanych Imperium. Ulicami miasta przepływały fale ludzi zajętych swoimi sprawami. Maleńcy z oddali, wydali się Skaurusowi podobni do mnóstwa mrówek, zajętych sobą i nie zwracających uwagi na przybycie Rzymian. Myśl ta nie dodawała otuchy. Jak garstka jego ludzi mogła mieć nadzieję, że zdoła się wyróżnić wśród takiego mnóstwa?
Musiał powiedzieć to głośno, bowiem Kwintus Glabrio zauważył: — Videssańczycy nie najęliby nas, gdyby sądzili, że nie mamy żadnego znaczenia. — Wdzięczny za spokojny rozsądek Kwintusa, trybun skinął głową.
Tzimiskes przeprowadził Rzymian przez pierwszą z dwóch bram, które wiodły do miasta. Wyjaśnił: — Od Srebrnej Bramy będzie eskortowała nas do Videssos gwardia honorowa.
Marek nie miał pojęcia, dlaczego Srebrna Brama nosiła taką nazwę. Jej ogromne portale i kolczaste spuszczane kraty zbudowano z licowanego żelazem drewna; sądząc z tego, jak były pokiereszowane, musiały doświadczyć wielu walk. Nad każdym wejściem wisiał tryumfalny wizerunek Phosa.
— Równać tam, wy powłóczące nogami baranie głowy! — warknął Gajusz Filipus do już ustawionych w szyku legionistów. — To jest duże miasto i nie chcę, żeby wzięto nas za gamoniowatych kmiotków!
Tak jak obiecał Tzimiskes, honorowa gwardia kawalerzystów czekała tuż za głównym murem. Dowodził nią Nephon Khoumnos, który z uśmiechem wystąpił naprzód, by uścisnąć rękę Skaurusa.
— To dobrze widzieć cię znowu — powiedział. — Do waszych koszar trzeba przemaszerować jakieś dwie mile. Mam nadzieję, że nie będziesz miał nic przeciwko temu, jeśli zrobimy z tego paradę? To da ludziom temat do gadania i przyzwyczai ich do waszego wyglądu.
— To dobry pomysł — zgodził się Marek. Prawdę mówiąc spodziewał się czegoś takiego; Videssańczycy wręcz przepadali za pompą i uroczystościami. W każdym razie Khoumnos przyciągał tylko połowę jego uwagi. Resztę kierował na żołnierzy, którymi dowodził imperialny oficer.
Trzy oddziały gwardii honorowej sprawiały wrażenie bardziej zajętych obserwowaniem samych siebie niż Rzymian. Osobistym oddziałem Khoumnosa był szwadron akritai — poważnych Videssańczyków, stanowiących kopie Tzimiskesa albo Mouzalona. Pragnęli poświęcić Rzymianom całą swoją uwagę, lecz nieustannie rzucali ukradkowe spojrzenia na prawo i lewo.
Z ich lewej strony stała zgraja — Marek odrzucał wszelkie inne słowa oznaczające coś bardziej uporządkowanego niż to — koczowników z równin Pardraji. Ciemnoskórzy, krępi mężczyźni z kędzierzawymi brodami dosiadali kosmatych stepowych kuców, nosili napierśniki z prażonej w ogniu skóry i lisie czapki oraz dzierżyli wzmacniane rogiem podwójnie gięte łuki. — Piesi żołnierze! — powiedział jeden z nich po videssańsku z wyraźnym obcym akcentem. Splunął, by pokazać swoją pogardę. Marek wbił w niego wzrok, aż koczownik zaczerwienił się i szybko spojrzał gdzie indziej.
O wiele trudniej przyszło trybunowi określić pochodzenie ostatniego oddziału eskorty. Składał się z wielkich, postawnych mężczyzn w ciężkich zbrojach, dosiadających największych koni, jakie Marek kiedykolwiek widział, i uzbrojonych w grube lance i proste, obosieczne miecze. Z wyglądu przypominali nieco Halogajczyków, lecz wydawali się raczej mniej — jakiego to określenia użył Viridoviks? — lubiący śmierć niż pochodzący z północy najemnicy. Poza tym mniej więcej połowa z nich miała ciemne włosy. Byli pierwszymi gładko wygolonymi mężczyznami, jakich zobaczył tutaj Skaurus. Jedynym państwem, jakie mogło ich wydać, zdecydował w końcu, było Namdalen. Tam to halogajscy władcy mieszali krew z dawnymi poddanymi Videssos, od których zresztą nauczyli się wielu rzeczy.
Dowodził nimi mniej więcej trzydziestoletni wojownik o wyrazistych rysach twarzy, którego ciemne oczy i ogorzała cera kontrastowały osobliwie z grzywą pszenicznozłotych włosów. Zeskoczył z siodła o wysokim łęku, by powitać Rzymian.
— Wygląda na to, że masz dobrych ludzi — powiedział do Marka, ujmując jego dłoń w swoje na halogajską
modłę. — Jestem Hemond z Metepont, z Księstwa. — To potwierdziło domysły Marka. Hemond ciągnął dalej:
— Kiedy już się zakwaterujecie, wpadnij do mnie na kubek wina. Możemy opowiedzieć sobie o naszych ojczyznach; twoja, jak słyszałem, to dziwna, odległa kraina.
— Z przyjemnością — odparł Marek. Namdalajczyk sprawiał wrażenie przyzwoitego człowieka; jego ciekawość była życzliwa i zupełnie naturalna. Podczas zimy najróżniejsze pogłoski o Rzymianach musiały krążyć po Videssos.
— Dobrze, dobrze, ruszajmy już — powiedział Khoumnos. — Hemond, twoi ludzie na czoło; Khamorthci obejmą tylną straż, podczas gdy my pojedziemy z flanki.
— Dobrze. — Hemond zasalutował leniwie Videssańczykowi i wolnym krokiem wrócił do swego konia. Nagły pośpiech Khoumnosa zakłopotał Marka; jeszcze przed chwilą wcale mu się nie spieszyło. Czyżby nie chciał, by Rzymianie zaprzyjaźnili się z Namdalajczykami? To już polityka, pomyślał trybun, postanawiając zachować ostrożność, dopóki nie pozna miejscowych reguł gry.
Pojedynczy Videssańczyk dysponujący potężnym głosem prowadził procesję od miejskich murów do koszar. Mniej więcej co minutę ryczał: — Z drogi, idą mężni Rzymianie, dzielni obrońcy Imperium! — Aleja, którą szli, opustoszała w mgnieniu oka; w równie magiczny sposób tłumy ludzi pojawiły się na chodnikach i w bocznych ulicach na każdym skrzyżowaniu. Niektórzy ludzie wiwatowali na cześć dzielnych Rzymian, więcej zdawało się zastanawiać, kim są ci dziwnie wyglądający najemnicy, podczas gdy przytłaczająca większość wyległaby na ulice dla jakiejkolwiek parady; po to tylko, by przerwać monotonię dnia.
Z oczyma wbitymi przed siebie i z uniesionymi w salucie rękoma, legioniści maszerowali na zachód. Przeszli przez dwa wielkie otwarte place, minęli targowisko, którego klienci w większości nie zadali sobie wysiłku, by na nich spojrzeć, oraz pomniki, kolumny i posągi upamiętniające dawno przebrzmiałe zwycięstwa i Imperatorów.
Do jedynego zakłócenia procesji doszło pod sam jej koniec. Jakiś wychudzony mnich w podartej, brudnej sutannie wyskoczył na drogę przed heroldem Rzymian, który z konieczności zatrzymał się. Tocząc płonącymi oczyma, mnich zaskrzeczał:
— Strzeżcie się gniewu Phosa, wszyscy frymarczący z niewiernymi takimi jak ci! Biada nam, którzy udzielamy im schronienia w sercu miasta Phosa!
W tłumie rozległ się szmer, najpierw pełen zmieszania, potem jednak zaczęły rozbrzmiewać w nim gniewne okrzyki. Kątem oka Marek zobaczył człowieka, który pochylał się, by podnieść kamień. Pomruk tłumu zabrzmiał głośniej i bardziej wrogo.
Nie chcąc dopuścić do zamieszek, trybun utorował sobie łokciami drogę pomiędzy stojącymi namdalajskimi jeźdźcami i stanął twarzą w twarz z mnichem. Chudy duchowny cofnął się ze zgrozą, jak gdyby ujrzał przed sobą demona, kreśląc na piersi znak swego boga. Ktoś w tłumie krzyknął: — Poganie!
Wyciągnąwszy przed siebie puste dłonie, Skaurus pokłonił się nisko przed mnichem, który wytrzeszczył na niego podejrzliwie oczy. Trybun narysował słoneczny krąg na własnym sercu, wołając jednocześnie: — Niech Phos będzie z tobą!
Komiczny wyraz zdumienia odbił się na twarzy mnicha. Podbiegł, by zamknąć Rzymianina w cuchnącym uścisku, którego trybun z przyjemnością by uniknął. Przez jedną straszliwą chwilę Marek myślał, że mnich zechce go pocałować, lecz ten, po paru krótkich, szybko wymamrotanych modlitwach, zniknął w dumie, który teraz wiwatował gromko.
Marek pozwolił sobie na luksus oddechu ulgi, nim wrócił do swych ludzi.