Выбрать главу

Sphrantzes natomiast już otwierał usta, by znowu zaprotestować, lecz wiedział, że to nic nie da. Jego oburzony wzrok spotkał się ze wzrokiem trybuna i Marek zrozumiał, że ma w nim wroga. Sphrantzes był człowiekiem, który nie potrafiłby znieść tego, że się myli albo, ściślej, świadomości tego, że ktoś dostrzegł jego pomyłkę. Jeśli popełniłby błąd, pogrzebałby go… a wraz z nim pewnie i jego świadków.

Pokrył jednak zręcznie swoje potknięcie; skinął przyjacielsko głową Markowi i powiedział:

— Wstępnie zaplanowaliśmy na jutrzejszy wieczór przyjęcie z okazji waszego przybycia w Sali Dziewiętnastu Tapczanów. Czy nie miałbyś nic przeciwko temu, by dołączyć do nas wraz z niewielką grupą swoich oficerów?

— Z przyjemnością. — Marek odpowiedział mu skinieniem głowy. Uśmiech Sevastosa sprawił, że zamiast oficerów zapragnął przyprowadzić tam kosztowaczy jedzenia.

Sala Dziewiętnastu Tapczanów była prostokątnym budynkiem z zielono żyłkowanego marmuru, znajdującym się niedaleko od kwater zajmowanych obecnie przez rodzinę Imperatora. Od pokoleń, jak dowiedział się Marek, nie było w niej już żadnych tapczanów, a mimo to dalej ją tak nazywano. Była największą i najczęściej wykorzystywaną z kilku pałacowych sal przyjęć.

Kiedy Skaurus i jego towarzysze — Gajusz Filipus, Kwintus Glabrio, Gorgidas, Viridoviks i Adiatun, dowódca procarzy — podeszli do podwójnych drzwi z polerowanego spiżu wiodących do Sali i oznajmili swe przybycie, służący skłonił się i rozwarł szeroko drzwi, wołając:

— Panie i panowie, Rzyniamie!

Wśród już obecnych gości rozległ się grzeczny szmer oklasków. Skaurus powściągnął chęć kopnięcia służącego-idioty i pogodził się z tym, że przez następny rok będzie nazywany Rzyniaminem.

Do videssańskiego zwyczaju należało rozmawiać, kosztować potraw i popijać, nim siadło się do prawdziwego jedzenia. Marek wziął kubek mrożonego wina z płytkiej wazy ze śniegiem, w której spoczywał, przyjął małą soloną rybę ze srebrnej tacy podanej mu przez najbardziej znudzonego służącego, jakiego kiedykolwiek widział, i zaczął krążyć wśród tłumu gości.

Wkrótce uświadomił sobie, że goście dzielą się na cztery wyraźne grupy, a każda w znacznej części — i niekiedy dość uszczypliwie — ignorowała trzy pozostałe.

W kącie przy półmiskach z jedzeniem cywilni urzędnicy, wspaniali w swych jasnych togach i barwnych tunikach, chrupali przekąski, omawiając wspaniałą sztukę rządzenia nie siłą, lecz chytrością.

Rzucali lekceważące spojrzenia w stronę tłumu uzbrojonych oficerów, którzy okupowali środek sali, jak wzięte właśnie szturmem miasto. Choć należeli do kilku narodowo-

ści, oni również mieli wspólny temat. Ich rozmowa była głośniejsza i bardziej zgryźliwa niż dyskusja biurokratów, których szyderstwa odwzajemniali. — Przeklęte gryzipiórki — mruknął młody Videssańczyk do jakiegoś Halogajczyka, ściskającego kufel z miodem niemal tak wielki, jak jego głowa. Już na wpół pijany, oficer z północy skinął poważnie głową.

Niemal połowa Rzymian roztopiła się w tej grupie. Gajusz Filipus i Nephon Khoumnos rozmawiali o placach ćwiczebnych i technikach szkolenia. Glabrio, żywo gestykulując, wyjaśniał mieszanemu audytorium składającemu się z Videssańczyków, Namdalajczyków i Halogajczyków, na czym polega taktyka rzymskiej piechoty. A Adiatun próbował przekonać odzianego w strój z jeleniej skóry Khamortha, że proca jest lepszą bronią niż łuk. Koczownik, lepszy łucznik niż Adiatun mógł sobie wyobrazić, był najwyraźniej przekonany, że Rzymianin stracił rozum.

Jeśli radnych porównać do pawi, a żołnierzy do jastrzębi, to ambasadorowie i posłowie z obcych krajów, którzy tworzyli trzecią grupę, byli ptakami o różnobarwnym upierzeniu. Pochodzący z równin krępi, kedzierzawobrodzi Khamorthci nosili kurtki z wilczych skór i skórzane spodnie i trzymali się z parą mieszkańców jeszcze odleglejszych równin, ludzi jakich Marek nigdy przedtem nie widział: szczupłych, śniadych, płaskolicych mężczyzn z opadającymi wąsami i rzadkimi, wiotkimi brodami. Trybun dowiedział się, że nazywano ich Arshaum.

Marek rozpoznał pustynnych nomadów z południowego zachodu i innych, z odległych krain po drugiej stronie Morza Żeglarzy. Było tam też kilku posłów w dziwnych strojach z dolin Erzerum, leżących na pomocy i zachodzie od zachodnich granic Videssos. W grupie tej kręciło się kilku halogajskich książąt i jakiś mężczyzna, o którym trybun powiedziałby, że to Videssańczyk, gdyby nie jego północny strój i niezmiennie ponury wyraz twarzy, co kazało Skaurusowi kojarzyć go z Halogajczykami.

Jakiś olbrzym w pustynnych zawojach był tak w nie zakutany, że nawet krył w nich swoją twarz. Ciągnął wino przez słomkę i poruszał się w kręgu ciszy, bo nawet jego towarzysze ambasadorowie omijali go szerokim łukiem, Marek zrozumiał to, kiedy dowiedział się, że mężczyzna jest emisariuszem z Mashiz, stolicy śmiertelnego wroga Videssos z zachodu, Yezd.

Nienasycona ciekawość Gorgidasa pchała go oczywiście w stronę ambasadorów. Rozmawiał teraz z przejęciem z nieśmiałym maleńkim człowieczkiem, który tworzyłby doskonały obraz videssańskiego duchownego, gdyby nie jego twarz pokryta rozczochranym owłosieniem Khamortha.

Zatem niemal wszyscy moi ludzie są zajęci — pomyślał Marek, i kiedy wybuch śmiechu sprawił, że spojrzał w lewo stwierdził, iż Viridoviks szybko zaskarbia sobie popularność wśród ostatniej grupy obecnej na przyjęciu: kobiet. Wyglądający niezwykle dziarsko w swej pelerynie ze szkarłatnych skór, zwisającej z jego szerokich ramion, wielki Gal kończył właśnie hałaśliwie jakąś nieprzyzwoitą opowieść, którą jego obcy akcent czynił tym śmieszniejszą. Dwie śliczne dziewczyny zwisały u jego ramion; jeszcze trzy lub cztery tłoczyły się wokół niego. Spojrzał na Skaurusa ponad ich głowami i posłał mu szczęśliwy uśmiech lubieżnego kocura.

Trybun odwzajemnił uśmiech, ale nie miał ochoty współzawodniczyć z Celtem. Nie pociągała go też żadna z pozostałych grup. Biurokraci z zasady lekceważyli żołnierzy, a Skaurus sam nie był na tyle zawodowym wojownikiem, by rozkoszować się dyskusją o zasadach ostrzenia pałaszy. I w przeciwieństwie do Gorgidasa, nie potrafił skierować swej ciekawości ku odległym krainom, kiedy wciąż tak niewiele wiedział o Videssos. W ten sposób, choć tu i tam zamienił uprzejmie parę słów, nie minęło wiele czasu, nim opadła go nuda.

Czując się jak dodatkowe koło u wozu, postanowił napić się więcej wina i ruszył w kierunku wazy. Właśnie wziął nowy kubek i napił się, kiedy jakiś głos z tyłu zapytał:

— Wspaniale dzisiaj grają, nie sądzisz?

— Hmm? — Odwrócił się tak szybko, że aż rozlał wino z kubka. — Tak, pani, doprawdy wspaniale. — W rzeczywistości nie miał zupełnie słuchu i nie zwracał uwagi na małą brzęczącą orkiestrę, lecz zaprzeczenie zakończyło by rozmowę, a tego, jak się nagle okazało, wcale nie chciał.

Wzrostem dorównywała wielu obecnym na przyjęciu mężczyznom. Swoje proste czarne włosy nosiła obcięte nad ramionami, co wyglądało o wiele prościej niż ulubione przez większość kobiet stosy loków, lecz do niej akurat! pasowało. Jej oczy miały barwę roziskrzonego błękitu. Miała na sobie suknię tego samego koloru, w nieco! ciemniejszym odcieniu, ze stanikiem z białej koronki i szerokimi, zdobnymi futrem rękawami. Piękna kobieta, pomyślał Marek.

— Wy Rzymianie — zauważył, że wypowiedziała tę nazwę prawidłowo, mimo przekręconej zapowiedzi przy wejściu — pochodzicie z bardzo daleka, jak mówią. Powiedz mi, czy muzyka waszego ojczystego kraju jest bardzo podobna do tej, jaką grają tutaj?

Pragnąc, by znalazła jakiś inny temat, Skaurus zastanowił się nad pytaniem. — Nie bardzo, pani…?