Выбрать главу

— Och, błagam o wybaczenie — powiedziała z uśmiechem. — Nazywam się Helvis. Ciebie zaś zwą Markiem, czy tak?

Marek przytaknął.

— Jesteś z Namdalem, prawda? — zapytał. Było to uzasadnione przypuszczenie. Nie miała tak orlich rysów, jak videssańskie i z pewnością nie nosiła videssańskiego imienia.

Skinęła głową i ponownie się uśmiechnęła; usta miała szerokie i pełne. — Sporo dowiedziałeś się o tej części świata — stwierdziła, lecz potem, tak jak obawiał się tego trybun, powróciła do swej pierwotnej myśli. — W czym wasza muzyka różni się od naszej?

Skaurus się skrzywił. Niewiele wiedział o rzymskiej muzyce, a jeszcze mniej o tej, jaką grano tutaj. Co gorsza, jego słownictwo, choć wystarczające w koszarach, ziało ogromnymi dziurami, gdy chodziło o sprawy muzyczne.

W końcu powiedział: — My gramy… — Rękoma nakreślił kształt fletu.

Helvis wymieniła nazwę za niego. — My również mamy instrumenty tego rodzaju. Co jeszcze?

— Szarpiemy nasze instrumenty strunowe zamiast grać na nich tą rzeczą, jakiej używają wasi muzycy.

— Smyczkiem — podpowiedziała Helvis.

— I nigdy nie widziałem niczego podobnego do tej wysokiej skrzynki, w którą wali ten człowiek.

Brwi Helvis uniosły się. — Nie znacie klawikordu? Jakież to dziwne!

— Jest w mieście od dwóch dni, kochanie, a ty już męczysz go rozmową o klawikordzie? — Oficer gwardii, Hemond, podszedł i objął ręką talię Helvis z niedbałą poufałością, która powiedziała Markowi, że są ze sobą od lat.

— Nie męczono mnie — rzekł Skaurus, lecz Hemond parsknięciem odrzucił jego protest.

— Nie mów mi tego, przyjacielu. Jeśli pozwolisz jej gadać o muzyce, to po jakimś czasie ogłuchniesz. Chodźmy, kochanie — zwrócił się do Helvis — musisz spróbować smażonych krewetek. Są niewiarygodne! — Odchodząc wraz z Hełvis, oblizywał się.

Marek dopił wino jednym długim łykiem. Czuł gorycz i urazę; tym większe, gdyż zdawał sobie sprawę z bezzasadności tych uczuć. Jeśli Helvis i Hemond stanowili parę, to tak było i nie należało sobie zawracać tym głowy. Tylko że wydawała się taka przyjacielska, otwarta i zupełnie wolna… i doprawdy była piękna.

Wielu Namdalajczyków, wśród nich Hemond, goliło sobie czaszki z tyłu między uszami, by ich głowy lepiej pasowały do hełmów. Wyglądało to obrzydliwie — stwierdził Marek — i poczuł się odrobinę lepiej.

Sevastos Sphrantzes pojawił się kilka minut później. Jak gdyby jego przybycie było jakimś sygnałem — i prawdopodobnie było — służący usunęli stoliki z zakąskami i winem, zastępując je długimi stołami i złoconymi krzesłami o prostych oparciach.

Pracowali z wyćwiczoną sprawnością i właśnie kończyli ustawianie ostatniego krzesła, kiedy odźwierny zawołał:

— Jego Wysokość Sevastokrator Thorisin Gavras i jego pani, Komitta Rhangawe! Jej Wysokość Księżniczka Alypia Gavra! — Potem, na końcu, tak jak zasługiwała na to ranga zapowiadanego, zawołał: — Jego Imperatorska Wysokość, Autokrata Videssańczyków, Mavrikios Gavras!

Marek spodziewał się, że wszyscy obecni padną na podłogę i przygotował się na wstrząs, jaki wywoła jego postawa. Lecz, jako że spotkanie miało charakter bardziej towarzyski niż urzędowy, mężczyźni w sali tylko skłonili się po pas — a wraz z nimi Rzymianie — podczas gdy kobiety dygnęły głęboko przed Imperatorem.

Towarzyszką Thorisina Gavrasa była oliwkowoskóra piękność o błyszczących czarnych oczach, doskonale pasująca do gorącokrwistego Sevastokraty. Jej uroda całkowicie przyćmiewała Księżniczkę Alypię, jedyne pozostałe przy życiu dziecko Mavrikiosa, córkę jego dawno zmarłej żony. Pochodzenie księżniczki prawdopodobnie tłumaczyło fakt, dlaczego wciąż pozostawała niezamężna — była kartą w politycznej grze; zbyt cenną, by zagrać nią natychmiast. Nie była nieatrakcyjna, ze swoją owalną twarzą i czystymi, zielonymi oczyma, tak rzadkimi wśród Videssańczyków. Lecz sprawiała wrażenie, że całą swoją uwagę kieruje do wnętrza i szła przez salę przyjęć, jakby prawie nie zauważała zgromadzonych tam gości. W przeciwieństwie do swego ojca.

— Wy sobie tutaj plotkowaliście podjadając, a ja musiałem pracować — zahuczał — i teraz jestem głodny!

Skaurus sądził, że jemu i jego ludziom zostaną wyznaczone miejsca wraz z innymi dowódcami najemników: daleko w dole hierarchii ważności. Eunuch zarządca wyprowadził go z błędnego mniemania.

— Tę uroczystość zorganizowano na waszą cześć i byłoby bardziej niż niewłaściwe, gdybyś zajął miejsce gdzie indziej niż przy stole Imperatora.

Jako iż trybun niewiele wiedział o wytwornych manierach Videssańczyków, chętnie zrzekłby się tego wyróżnienia, lecz nieustępliwy w swej łagodności zarządca miał oczywiście rację. Tak więc, zamiast wśród żołnierzy, trybun znalazł się w towarzystwie arystokratów i zagranicznych posłów akredytowanych na videssańskim dworze.

Krzesła z prostymi oparciami okazały się tak twarde, na jakie wyglądały.

Marek zajął miejsce pomiędzy chudym małym człowieczkiem, z którym poprzednio rozmawiał Gorgidas, a wysokim srogim mężczyzną, wyglądającym jak Videssańczyk w halogajskim stroju. Ten ostatni przedstawił się jako Katakolon Kekaumenos. Sadząc z nazwiska, trybun zapytał: — Zatem jesteś z Videssos?

— Nie, to nie tak — odparł Kekaumenos z wyraźnym akcentem. — Jestem ambasadorem Jego Wysokości Króla Sireliosa z Agderu w Videssos; zaprawdę, w jego żyłach płynie krew czystsza niż krew większości szlachty w tym mieście mieszańców. — Mężczyzna z Agderu rozejrzał się, by zobaczyć, czy ktoś sprzeciwi się temu stwierdzeniu. Mniejszy odłamek dawnego Imperium nauczył się od swoich halogajskich sąsiadów czegoś więcej niż tylko noszenia kaftanów ze skór śnieżnych panter: jego ambasador przemawiał z otwartością rzadko spotykaną w stolicy. Był również tak samo małomówny, jak wszyscy mieszkańcy północy i po wygłoszeniu swego oświadczenia pogrążył się w ponurym milczeniu. Drugi sąsiad Marka szturchnął go w żebra.

— Można by pomyśleć, że staremu Katakolonowi wetknięto pogrzebacz w zadek, co? — rzekł do trybuna scenicznym szeptem, uśmiechając się łobuzersko. — Ach, prawda, nie wiesz kim jestem, by mówić takie rzeczy? Moje nazwisko brzmi Taso Vones, poseł Khagana Vologesa z Khatrish, tak więc mam przywileje dyplomaty. Poza tym, Kekaumenos od lat uważa mnie za stukniętego. Nieprawdaż, stary łajdaku?

— Tak jak ty mnie — burknął Kekaumenos, lecz jego surowe rysy nie zdołały ukryć uśmiechu. Najwyraźniej przyzwyczaił się do takiego zachowania Vonesa.

Trajkoczący ambasador ponownie skierował swoją uwagę na Skaurusa. — Zauważyłem, że parę minut wcześniej podziwiałeś moją brodę.

Rozczochrany zarost wcale nie wywołał w Marku takiego uczucia. — Tak, ja…

— Straszna, prawda? Mój pan, Vologes, uważa, że nadaje mi wygląd prawdziwego Khamortha, zamiast jakiegoś zgrzybiałego Videssańczyka. Jak gdybym mógł tak wyglądać! — Wskazał ręką przez stół na posła Khaganate’a z Thatagush. — Hej, Gawtruz, ty baryło, już się upiłeś?

— Nie, jeszcze nie — odparł Gawtruz, który wyglądał raczej jak brodaty głaz. Mówił silnie akcentowanym videssańskim. — Lecz pytanie brzmi, czy będę pijany? Ba, tak, z pewnością!

— To świnia — zauważył Taso. — Ale to miły rodzaj świni i bystry człowiek na dodatek. Potrafi też mówić doskonałym videssańskim, kiedy mu się chce, co niestety nieczęsto się zdarza.

Nieco przygnieciony potokiem wymowy małego Khatrisha, Marek ucieszył się widząc, że zaczęto wnosić jedzenie. W potrawach przeważały dania z ryb, co nie mogło dziwić w nadmorskim mieście, takim jak Videssos. Podano pieczone dorsze, smażone rekiny, homary w topionym maśle, smakowity gulasz z mięczaków, krabów i krewetek, jak również rozmaite inne smakołyki, wśród nich ostrygi na połówkach muszli.