— Tak, niewątpliwie po to tu jesteśmy.
Lecz kiedy kolejny zwiadowca z przedniej straży wrócił, by zameldować, że ścieżka wychodzi na sporych rozmiarów polanę, trybun odetchnął. Nawet niewielki oddział, który prowadził — mniej niż jedna trzecia legionu — mógł szybko zbudować ziemne fortyfikacje wystarczająco solidne, by odeprzeć wielokrotnie liczniejszą rzeszę barbarzyńców.
Polana była duża; łąka o średnicy kilkuset kroków w głębokim lesie. Wieczorna mgiełka zaczynała już unosić się nad trawami. Przez sam środek polany sączył się strumień; pół tuzina wystraszonych cyranek wzbiło się w powietrze, gdy z lasu zaczęli wyłaniać się Rzymianie.
— Rzeczywiście odpowiednia — rzekł Skaurus. — W rzeczy samej, doskonała.
— Obawiam się, że nie całkiem — odezwał się Gajusz Filipus. Wskazał na przeciwległy skraj polany, gdzie gromadziły się oddziały Celtów.
Marek zmarnował chwilę na przeklinanie; jeszcze godzina i jego ludzie byliby bezpieczni. Teraz nic już nie można było poradzić.
— Trąbki i kornety razem! — rozkazał trębaczom. Wraz z sygnałem do walki zadźwięczał głos Gajusza Filipusa. Starszy centurion znajdował się w swoim żywiole, gotując oddziały.
— Rozwijać kolumnę w miejscu! — krzyczał. — Trzy szeregi — znacie musztrę! Z przodu procarze, potem wy, włócznicy, ze swoimi pilis, potem ciężkozbrojna piechota, na końcu odwody! Dalej, ruszać się. Tak, ty tam, ty bezwartościowy bękarcie! — Jego pręt z winorośli zadudnił na okrytych pancerzem plecach powolnego legionisty. Młodsi centurionowie i podoficerowie powtarzali i rozszerzali jego rozkazy, krzycząc i popędzając ludzi na miejsce.
Rozwinięcie kolumny zajęło tylko kilka minut. Poza wystawieniem dodatkowego oddziału procarzy i kilku przybocznych oszczepników na małym wzniesieniu ze swej prawej strony, Skaurus utrzymał symetryczną linię frontu i czekał, by zobaczyć, jakiej sile wroga przyjdzie stawić mu czoło.
— Bez końca będą tak wychodzić? — mruknął stojący u jego boku Gajusz Filipus. Szereg za szeregiem Galowie wychodzili na polanę, z wolna ustawiając się w bojowym szyku. Zakuci w zbroje i uzbrojeni po zęby szlachcice wrzeszczeli i wymachiwali rękoma, gdy próbowali ustawić swoją czeladź w szyku, lecz jak zawsze wśród Celtów dyscyplina pozostawiała wiele do życzenia. Większość ludzi, których prowadzili szlachcice, była uzbrojona o wiele gorzej od nich: dzida albo obosieczny miecz, może jeszcze duża, podłużna drewniana tarcza pomalowana w jasne spirale.
Wyjąwszy szlachciców wielu nosiło tylko skórzany kaftan albo co najwyżej hełm. Z widocznych pancerzy, większość była dziełem Rzymian; zdobycz z poprzednich bitew.
— I co o nich powiesz? Jakieś trzy tysiące, co? — zapytał Marek, kiedy potok Celtów przestał wreszcie płynąć.
— Tak. Mniej więcej ich dwóch na naszego jednego człowieka. Mogło być gorzej. Oczywiście — ciągnął Gajusz Filipus — ten cholerny widok mógł być też lepszy.
Po drugiej stronie polany dowódca Galów, wyglądający wspaniale w czarno-złotej zbroi i narzucie z barwionych na karmazynową czerwień skór, przemawiał do swoich ludzi, doprowadzając ich do bitewnego szału. Znajdował się zbyt daleko, by Rzymianie mogli rozróżnić słowa, lecz dzikie okrzyki słuchaczy i głuchy łomot drzewc włóczni o tarcze świadczyły o furii, jaką wzniecał.
Głowy zwróciły się w stronę Skaurusa, gdy wyszedł przed swoje oddziały. Przez chwilę nie odzywał się, zbierając myśli i czekając, by jego ludzie bez reszty skupili na nim swoją uwagę. Choć nigdy przedtem nie przemawiał przed bitwą, przywykł do publicznych wystąpień, mając za sobą dwukrotne ubieganie się o urząd sędziego w swoim rodzinnym mieście — za drugim razem uwieńczone powodzeniem. Technika, jeśli nie okoliczności, wydawała się podobna.
— Wszyscy słyszeliśmy Cezara — zaczął i wzmianka o ukochanym wodzu legionistów wywołała, na co miał nadzieję, pochwalne okrzyki. Ciągnął dalej: — Wszyscy też wiemy, że nie potrafię przemawiać tak dobrze i wcale nie mam zamiaru próbować. — Uciszył lekki śmiech wyciągniętą do góry ręką. — Tak czy owak, nie ma takiej potrzeby; sprawa jest zupełnie prosta. Cezara dzieli od nas najwyżej pięć dni marszu. Wielokrotnie biliśmy Galów. Jeszcze jedno zwycięstwo tutaj, teraz, i będą mieli taką samą szansę, by przeszkodzić nam w połączeniu się z nim, jaką ma żaba na biesiadzie wężów.
Rzymianie wznieśli radosne okrzyki. Galowie odpowiedzieli krzykami, potrząsając pięściami, wymachując dzidami i wywrzaskując krwiożercze groźby we własnym jeżyku.
— Słyszałem gorsze — ocenił przemowę Gajusz Filipus. W jego ustach była to wyjątkowa pochwała, lecz Skaurus prawie go nie słyszał. Niemal całą swoją uwagę skupił na Celtach, którzy, za swoim wysokim dowódcą, zbliżali się truchtem do Rzymian. Wolałby spotkać się z nimi przy strumyku, pośrodku polany, lecz by to zrobić, musiałby odsunąć cały szyk od lasu, na którym wspierały się flanki.
Tylko strzelcy zareagowali na zbliżanie się wroga. Pro-carze ciskali ołowiane pociski, które ze świstem wpadały w szeregi Galów, z hukiem odbijając się od tarczy albo z miękkim mlaśnięciem wchodząc w ciało. Łucznicy wzmogli ostrzał, naciągając cięciwy i opróżniając kołczany tak szybko jak mogli. Tu i tam w szyku barbarzyńców ktoś potknął się i upadł, lecz powodowało to znikomy uszczerbek w napierającej masie.
Celtowie podnieśli radosną wrzawę, kiedy jeden z ich łuczników przeszył strzałą rzymskiego procarza w chwili, gdy ten zamierzał się do rzutu. Pocisk, który miał posłać w szeregi nieprzyjaciół, wzleciał nieszkodliwie w powietrze.
Celtowie zbliżyli się, rozbryzgując głęboką po kostki wodę strumyka. Rzymscy strzelcy wypuścili kilka ostatnich pocisków, a potem pierzchnęli pod osłonę własnej formacji.
Długi galijski miecz wydawał się w ręku Marka lekki jak piórko. Druidyczne runy wybite na klindze zdawały się jarzyć własnym blaskiem w czerwonym świetle zachodzącego słońca. Jakaś strzała wbiła się w ziemię przy stopach trybuna. Niemal nieświadomie przesunął się na bok o kilka kroków.
Barbarzyńcy byli już tak blisko, że mógł dostrzec groźne miny wykrzywiające ich wąsate twarze, mógł stwierdzić, że miecz, który dzierżył ich dowódca, jest kopią jego własnego, i niemal policzyć szprychy koła z brązu, wieńczącego pokryty zdobieniami hełm Celta. Tupot stóp Galów na darni urósł do grzmotu.
— Na mój rozkaz! — krzyknął Marek do pierwszego szeregu, unosząc miecz wysoko nad głowę. Zważyli w dłoniach swoje pilis i czekali, spokojni i posępnie fachowi. I już, z dzikimi okrzykami, Celtowie zaczęli ciskać swoje dzidy, z których większość nie doleciała do linii Rzymian.
Trybun mierzył wzrokiem nadciągającą masę. Jeszcze chwila… — W nich! — zawołał, opuszczając rękę, w której dzierżył miecz. Pół tysiąca ramion, jak jedna ręka, cisnęło swoje śmiercionośne brzemię w Galów.
Szeregi nieprzyjaciół zachwiały się. Ludzie wrzeszczeli, gdy oszczepy przeszywały ich ciała. Inni, ci co mieli więcej szczęścia, odbili pociski Rzymian tarczami. Jednak ich szczęście nie było pełne, gdyż trzonki pilonan z miękkiego żelaza zgięły się, gdy ostrza uderzyły w tarcze, uniemożliwiając odrzucenie broni z powrotem na Rzymian i tak uszkadzając tarcze, że je również musieli porzucić.
— W nich! — krzyknął znowu Skaurus. Kolejna salwa wystrzeliła w stronę nieprzyjaciół. Lecz Galowie, tak odważni jak niezdyscyplinowani, dalej parli naprzód. Ich dzidy również cięły powietrze, nawet jeśli nie równymi salwami, to gęsto. Stojący obok Marka mężczyzna upadł do tyłu, tryskając krwią z gardła przeszytego oszczepem, który znalazł drogę nad jego tarczą. Legioniści wyciągnęli z pochew krótkie miecze i runęli naprzód, związując się z przeciwnikiem walką wręcz.