Viridoviks, siedzący parę miejsc dalej od trybuna, wziął jedną z nich z pokruszonego lodu, na którym spoczywały. Obdarzył ją długim, powątpiewającym spojrzeniem, a potem połknął, lecz wcale nie wydawał się z tego zadowolony. Spojrzawszy na siedzącą przy nim dziewczynę, powiedział do Marka: — Jeśli już zmusza się człowieka do jedzenia czegoś, co tak smakuje, to lepiej, żeby to było ciepłe.
Skaurus przełknął z trudem, choć sam wcale nie miał ostrygi w ustach. Zastanawiał się, dlaczego uwaga Celta nie przerwała rozmów przy całym stole, kiedy Księżniczka Alypia, która siedziała niemal na wprost niego, zapytała:
— Co twój towarzysz sądzi o ostrygach? — i dopiero wówczas uświadomił sobie, że Viridoviks odezwał się po łacinie.
A ty, głupcze — powiedział do siebie — myślałeś, że muzyka jest złym tematem. I jak teraz poradzisz sobie z tymi Bez wahania poświęcił ducha wypowiedzi na rzecz dosłownego tłumaczenia, mówiąc: — Powiedział, że wolałby je podgrzane, Wasza Wysokość.
— Dziwne, że taka niewinna uwaga aż tak tobą wstrząsnęła — odparła, lecz ku jego uldze nie naciskała go dalej.
Siwowłosy służący klepnął delikatnie Rzymianina po ramieniu. Stawiając mały emaliowany półmisek przed Markiem, powiedział cicho: — Śledzie w winnym sosie, panie, z pozdrowieniami od Jego Wysokości Sevastosa. Są wspaniałe, powiada.
Pamiętając aż nadto dobrze swoją myśl z poprzedniego dnia o kosztowaczu jedzenia, Marek spojrzał wzdłuż stołu! na Vardanesa Sphrantzesa. Sevastos uniósł kielich w towarzyskim pozdrowieniu. Skaurus wiedział, że musi skosztować smakołyku, a jednak nie mógł zapomnieć wyrazu zawoalowanej groźby, jaki dostrzegł wówczas w oczach Sphrantzesa.
Westchnął i skosztował. Śledzie smakowały wyśmienicie.
Alypia zauważyła jego wahanie. — Patrząc na ciebie można by powiedzieć, że ten posiłek uważasz za ostatni — powiedziała.
Niech diabli wezmą spostrzegawcze kobiety! — pomyślał czerwieniejąc. Czy nigdy nie będę mógł powiedzieć jej prawdy? Z pewnością jednak nie nastąpi to tutaj.
— Wasza Miłość, nie mogłem odrzucić daru Sevastosa, lecz obawiam się, iż śledzie i moje wnętrzności nie pasują do siebie zbytnio. To właśnie dlatego się zawahałem. — Ze zdziwieniem odkrył, że nie okłamał jej do końca. Jego żołądek, pod wpływem pikantnych ryb, naprawdę zaczął się burzyć.
Księżniczka zamrugała pod wrażeniem jego pozornej szczerości, a potem wybuchła śmiechem. Gdyby Rzymianin zauważył spojrzenie, jakie spod zmrużonych powiek posłał w jego stronę Sphrantzes, naprawdę pożałowałby, że zjadł śledzie. To, że doprowadzenie księżniczki krwi do śmiechu może okazać się niebezpieczne dla oficera najemników, nie przyszło mu jeszcze do głowy.
Chociaż Sevastokrata Thorisin pozostał, by dalej hulać, Imperator i jego córka, choć przybyli późno, wcześnie opuścili przyjęcie. Po ich wyjściu zabawa ożywiła się znacznie.
Dwaj pustynni koczownicy, zesłani do odległego stołu z powodu niewielkiego znaczenia ich szczepów, nie znaleźli niczego lepszego do roboty niż pokłócić się ze sobą. Jeden z nich, mężczyzna o twarzy łasicy i nastroszonych wąsach, wywrzeszczał wspaniałe, gardłowe przekleństwo i rozbił swój kubek od wina na głowie rywala. Sąsiedzi przy stole odciągnęli ich od siebie, zanim zdołali sięgnąć po noże.
— To haniebne zachowanie — powiedział Taso Vones. — Dlaczego swych krwawych porachunków nie mogą załatwić w domu?
Urywki pijackich pieśni rozbrzmiewały w całej Sali Dziewiętnastu Tapczanów. Viridoviks zaczął zawodzić po galijsku, wystarczająco głośno, by wywołać brzęk naczyń. — Jak się nie ma słuchu, to się nie powinno śpiewać — warknął Gajusz Filipus. Celt udał, że go nie słyszy.
Kilku Khamorthów śpiewało w dialekcie równin. Uniósłszy twarz znad kubka, Gawtruz z Thatagush spojrzał na nich maślanym wzrokiem i podjął pieśń.
— Haniebne — rzekł znowu Taso; on również rozumiał język mieszkańców równin. — Nie ma przyjęcia z Khamorthami, by się nie zalali w pestkę i nie wzywali wszystkich możliwych demonów. Większość z nich w głębi serca czci Skotosa, rozumiesz; trwanie przy dobru jest zbyt nudne, by mogli je znieść.
Wino zaczęło iść trybunowi do głowy; tracił już rachubę, ile razy napełniał swój puchar ze stojącej przed nim srebrnej karafki. Sąsiad z lewej, Katakolon Kekaumenos, opuścił przyjęcie jakiś czas temu. Marek nie tęsknił za nim. Potępiające spojrzenie pruderyjnego mieszkańca północy mogło zmrozić każde towarzystwo.
Viridoviks również wyszedł, ale nie sam. Skaurus nie mógł sobie przypomnieć, czy wyszedł z gadatliwą brunetką, swoją sąsiadką przy stole, czy też z posągową służącą, która przez cały wieczór kręciła się koło niego. Jego własne kontakty z kobietami tego wieczoru były mniej niż zadowalające — z każdego punktu widzenia.
Powstał powoli i po raz ostatni napełnił swój puchar, by ogrzać się na powrotny, dziesięciominutowy spacer do koszar. Vones powstał również.
— Pozwól mi sobie towarzyszyć — powiedział. — Chciałbym usłyszeć coś jeszcze o waszym wodzu — Kezarze, czy tak? Z tego, co mi dotychczas powiedziałeś, musi to być fascynujący człowiek.
Marek z trudem przypominał sobie, co mówił, ale towarzystwo Vonesa odpowiadało mu. Ruszyli w stronę drugiego końca stołu Imperatora. Tam właśnie któryś z gości rozlał coś tłustego na wykładaną mozaiką podłogę; trybun poślizgnął się, wymachując dziko rękoma dla odzyskania równowagi. Utrzymał się na nogach, lecz wino, które niósł, spryskało białe szaty ambasadora Yezd.
— Proszę o wybaczenie, panie… — zaczął, a potem przerwał, zmieszany. — Podwójnie proszę o wybaczenie — nie znam twojego imienia.
— Nie znasz? — Wściekłość, tym straszliwsza, że zimna, brzmiała w słowach Yezdy. Powstał płynnie, górując nawet nad wysokim Rzymianinem. Welon zasłaniający jego twarz był tak gęsty, że Skaurus nie mógł dojrzeć jego oczu, lecz wiedział, że na niego patrzą; poczuł się jak uderzony intensywnością tego ukrytego spojrzenia. — Doprawdy nie znasz? Zatem możesz nazywać mnie Avshahin.
Taso Vones wtrącił się z nerwowym chichotem.
— Mój drogi pan Avshar bawi się w grę słów, nazywając siebie „królem” w języku Videssos i swoim własnym. Z pewnością zrozumie, że mój przyjaciel nie chciał go urazić, lecz być może oglądał dno swego pucharu częściej, niż powinien…
Avshar zwrócił swe niewidoczne spojrzenie na Khatrisha. — Człowieczku, to ciebie nie dotyczy. Chyba że życzyłbyś sobie tego…? — Dalej mówił uprzejmym tonem, lecz w jego głosie rozbrzmiewała groźba, jak lodowata woda pod cienkim lodem. Vones, pobladły, wzdrygnął się i potrząsnął głową.
— Dobrze. — Yezda zadał Markowi straszliwy zamaszysty cios, pod którego wpływem trybun zatoczył się do tyłu, a z kącika jego ust popłynęła krew.
— Psie! Świnio! Nikczemny, pełzający robaku! Czy nie wystarczy, że muszę mieszkać w mieście moich wrogów? Czy muszę też być celem zniewag niewolników Videssos? Najemny szakalu, masz przywilej wyboru broni, która przyniesie ci śmierć.
W sali zapadła cisza. Spojrzenie wszystkich oczu spoczęło na Rzymianinie, który nagle zrozumiał wyzwanie Avshara. W jakiś osobliwy sposób czuł wdzięczność za to, że Yezda go uderzył; cios i wściekłość, jaką wywołał, wypaliły wino z jego krwi. Był zaskoczony pewnością swego głosu, kiedy odpowiadał: