Wydostanie się stamtąd było prawie niemożliwe. Przy każdym straganie, który mijał, kupcy i handlarze wciskali mu próbki swych towarów; smażone w cukrze migdały; pieczone wróble nadziewane ziarnami sezamu; spiżowe skalpele; amulety przeciwko zgadze, biegunce albo opętaniu przez demona; wina i piwa ze wszystkich zakątków Imperium i spoza jego granic; książkę z erotycznymi wierszami, pechowo — kierowanymi do jakiegoś chłopca. Nikt nie chciał słyszeć od niego słowa „nie” i nikt nie chciał przyjąć nawet miedziaka zapłaty.
— To dla mnie zaszczyt, wielkie wyróżnienie, że mogę służyć Rzyniaminowi — oświadczył rumianolicy piekarz z sumiastymi, czarnymi wąsami, gdy podawał trybunowi wciąż jeszcze parującą, słodką bułkę ze swego pieca.
Próbując uwolnić się przed własną popularnością, Marek umknął z rynku Palamasa w boczne uliczki i zaułki miasta. W takim labiryncie łatwo było się zgubić i wkrótce tak właśnie stało się z trybunem. Jego błąkające się bez celu stopy zaprowadziły go do dzielnicy pełnej małych, brudnych tawern, domów, niegdyś porządnych, lecz obecnie znajdujących się w opłakanym stanie z powodu opuszczenia bądź przeludnienia, i straganów zapchanych rupieciami albo podejrzanie tanimi, albo niedorzecznie drogimi. Młodzi mężczyźni w jasno farbowanych trykotach i workowatych tunikach uliczników wałęsali się tu i tam w grupach po trzech lub czterech. Było to tego rodzaju miejsce, gdzie nawet psy chodziły parami.
Trybun nie miał zamiaru kosztować aż tak zjełczałego smaku Videssos. Zaczął szukać drogi do jakiejś dzielnicy, gdzie mógłby czuć się bezpieczny bez manipułu żołnierzy za plecami, kiedy poczuł palce ukradkiem zaciskające się na jego pasie. Jako że spodziewał się tego rodzaju zainteresowania sobą, spokojnie okręcił się na pięcie i zamknął nadgarstek niezręcznego złodzieja w żelaznym uścisku.
Sądził, że złapał jednego z uśmiechających się szyderczo młodzieńców, którzy włóczyli się tutaj w poszukiwaniu łupu, lecz okazało się, że jeńcem jest mężczyzna mniej więcej w jego wieku, ubrany w wyświechtany samodział. Niedoszły kieszonkowiec wcale nie próbował wyrwać się z jego uścisku. Zamiast tego oklapł, twarzą jak i całą postawą wyrażając absolutną rozpacz.
— W porządku, masz mnie, przeklęty najemniku, ale diablo mało możesz mi zrobić — powiedział. — I tak w ciągu paru dni umarłbym z głodu.
Rzeczywiście był chudy. Spodnie i koszula trzepotały na nim luźno, a kości policzkowe wystawały ostro spod napiętej skóry. Lecz bary miał szerokie, a jego ręce wyglądały na silne — zarówno jego postawa jak i akcentowana mowa wskazywały, że bardziej przywykł do chodzenia za pługiem niż do czajenia się w tym zaułku. Kiedyś nosił też broń. Wyraz, jaki miały jego oczy, Marek widywał już przedtem u żołnierzy wiedzących, że poniosą klęskę z rąk przeważających sił wroga.
— Gdybyś poprosił mnie o pieniądze, z radością dałbym ci je — powiedział, puszczając rękę swego jeńca.
— Nie chcę niczyjego miłosierdzia, a już najmniej miłosierdzia jakiegoś zawszonego najemnika — warknął mężczyzna. — Gdyby nie najemnicy, nie byłoby mnie tutaj dzisiaj i zaprawdę wiele bym dał, żeby mnie nie było. — Zawahał się. — Nie masz zamiaru oddać mnie w ręce zarządcy?
Wymiar sprawiedliwości rządcy zwykł stosować kary szybko, pewnie i dolegliwie. Gdyby Skaurus pochwycił na próbie kradzieży jednego z uliczników, przekazałby go rządcy bez chwili namysłu. Lecz co ów zagubiony wieśniak robił w dzielnicy ruder Videssos, zmuszony do popełniania drobnych kradzieży po to, by przeżyć? I dlaczego za swoją nędzę winił najemników? Był z niego taki sam złodziej, jak z Marka drwal. Trybun podjął decyzję.
— Mam zamiar kupić ci jedzenie i dzban wina. Czekaj — zapracujesz na to. — Zobaczył, jak ręka mężczyzny podnosi się w geście odmowy. — W zamian odpowiesz na moje pytania i powiesz, dlaczego nie lubisz najemników. Dobiliśmy targu?
Grdyka wieśniaka przesunęła się pod skórą chudej szyi.
— Moja duma mówi — nie, ale mój brzuch mówi — tak, a ja nie miałem ostatnio wielu możliwości, by go słuchać. Jesteś dziwnym człowiekiem. Rozumiesz, nigdy nie widziałem takiego stroju i broni jak twoje, w dodatku mówisz śmiesznie i jesteś pierwszym najemnikiem, jakiego zdarzyło mi się widzieć, który chce nakarmić głodnego człowieka, zamiast kopnąć go w pusty brzuch. Nazywam się Phostis Apokavkos i bardzo ci dziękuję.
By dopełnić formalności, Skaurus przedstawił się również. Gospoda, do której zaprowadził ich Phostis, okazała się ruderą, której właściciel smażył podejrzane kawałki mięsa w zatęchłym oleju i podawał je na kawałkach jęczmiennego chleba z nie przesianej mąki. Lepiej było nie myśleć, z czego zrobiono wino. Tego Apokavkos nie mógł znieść, nawet jeśli ta spelunka była miarą jego biedy.
Przez dłuższy czas niewiele mówił, zbyt zajęty żuciem i połykaniem, lecz w końcu zwolnił, czknął potężnie i poklepał się po brzuchu. — Tak przywykłem do tego, że jest pusty, że niemal zapomniałem, jakie to miłe uczucie, kiedy jest pełen. Wiec chcesz usłyszeć moją historię, czy tak?
— Teraz jeszcze bardziej niż przedtem. Nigdy nie widziałem człowieka, który zjadłby tak dużo.
— Łyżka nie wystarcza, kiedy kiszki grają marsza. — Pociągnął wina. — Toż to pomyje, czyż nie? Byłem zbyt głodny, by zauważyć to przedtem. Sam uprawiałem lepsze winorośle, dawniej, na moim gospodarstwie…
— Tak, od tego chyba mogę zacząć swoją opowieść. Otóż miałem gospodarstwo w prowincji Raban, niedaleko od granicy z Yezd. Sądzę, że znasz kraj?
— Niezbyt dobrze — przyznał Marek. — Jestem nowy w Videssos.
— Tak myślałem. No więc, prowincja Raban leży po drugiej stronie Końskiego Brodu, mniej więcej miesiąc drogi piechotą stąd. Wiem, bo byłem takim głupcem, że odbyłem tę drogę. W każdym razie, to gospodarstwo należało do naszej rodziny dłużej, niż sięgaliśmy pamięcią. Nie byliśmy też tylko wieśniakami; zawsze należeliśmy do miejscowej milicji. Na wezwanie milicji musieliśmy wysyłać człowieka na wojnę i trzymać konia oraz ekwipunek w każdej chwili gotowe do walki, lecz w zamian wymigiwaliśmy się od płacenia podatków. Czasami nawet otrzymywaliśmy za to zapłatę, kiedy rząd było na to stać.
— W każdym razie tak opowiadał o tym mój dziadek. Brzmiało to zbyt pięknie, by mogło być prawdziwe, jeśli o mnie chodzi. To właśnie za czasów mojego dziadunia rodzina Mankaphas wykupiła niemal wszystkie gospodarstwa w dolinie, łącznie z naszym. Tak więc służyliśmy Mankaphajom zamiast rządowi, lecz sprawy wciąż nie miały się źle; dalej nie dopuszczali do nas poborców podatków.
Marek pomyślał o tym, jak to wyglądało w Rzymie, gdzie przydział ziemi dla przechodzących w stan spoczynku żołnierzy zależał nie od Senatu, lecz od ich generałów. Znając aż nadto dobrze problemy, z jakimi borykał się jego własny kraj, domyślił się, o czym będzie następne zdanie Apokavkosa, zanim jeszcze zostało wypowiedziane.
— Oczywiście, urzędnicy nie byli szczęśliwi z powodu utraty naszych podatków, a jeszcze mniej szczęśliwi byli Mankaphajowie płacąc podatki za nas; teraz, kiedy cała ziemia należała do nich. Pięć lat temu Phostis Mankaphas — po nim otrzymałem swoje imię — zbuntował się wraz ze sporą grupą innych szlachciców. Działo się to na rok przedtem, nim Mavrikios Gavras rozpętał awanturę na tyle wielką, że się powiodła, i zostaliśmy zgnieceni — powiedział ponuro Apokavkos. Trybun zauważył, że bez wahania stanął po stronie swego patrona. Po raz pierwszy też usłyszał, że obecnie panujący Imperator zdobył tron dzięki udanej rebelii.