Ogrody, place i budynki dzielnicy pałacowej wywarły na wieśniaku jeszcze większe wrażenie.
— Teraz wiem, czego oczekiwać, kiedy po śmierci zostanę łaskawie osądzony — zauważył. Uderzyła go jeszcze jedna myśl. — Światło Phosa! Będę spał pośrodku tego wszystkiego! Czy możesz to sobie wyobrazić? Naprawdę możesz? — Marek był pewien, że Apokavkos mówi do siebie.
Kiedy dotarli do koszar Rzymian, zastali przed nimi Tzimiskesa i Viridoviksa, pochylających się nad planszą do gry. Wielu Rzymian — jak również Gal — rozkochało się w wojennej grze, w jaką grali Videssańczycy. W przeciwieństwie do tych, które znali przedtem, rezultat zależał nie od szczęścia, lecz od zręczności graczy.
— Cieszę się, że cię widzę — powiedział Viridoviks, zmiatając pionki z planszy. — Teraz mogę powiedzieć temu oto naszemu przyjacielowi: „Dostałbym cię w końcu”, i w żaden sposób nie może zarzucić mi, że kłamie.
Trybun zauważył, jak niewiele własnych pionków usunął Celt i jak dużo Tzimiskesa. Videssańczyk zdecydowanie wygrywał i wszyscy trzej doskonale o tym wiedzieli — nie, wszyscy czterej, jeśli uniesione brwi Apokavkosa cokolwiek znaczyły.
Tzimiskes zaczął coś mówić, lecz Viridoviks przerwał mu. — Gdzie znalazłeś tego stracha na wróble? — zapytał, wskazując na Apokavkosa.
— Jest co opowiadać. — Rzymianin zwrócił się do Tzimiskesa. — Neilos, cieszę się, że cię znalazłem. Chcę, byś zaopiekował się naszym przyjacielem — wymienił jego imię i przedstawił ich sobie — nakarmił go do syta, dał mu broń — i ubranie, jeśli już o to chodzi. Jest naszym pierwszym honorowym Rzymianinem. On… o co chodzi? Wyglądasz, jakbyś miał wybuchnąć.
— Skaurus, zrobię wszystko, czego sobie życzysz, a o powodach możesz opowiedzieć mi później. Imperator co godzinę od wczesnego ranka przysyła tu posłańców. Domyślam się, że chodzi o tę wczorajszą awanturę.
— Och. — To stawiało rzecz w odmiennym świetle. Uświadomił sobie, że bez względu na to, czy w mieście jest bohaterem, czy nie, Imperator wcale nie musi spoglądać przychylnym okiem na jednego ze swoich żołnierzy, który wszczął burdę z ambasadorem sąsiedniego państwa.
— Zastanawiam się, w jakie kłopoty się wpakowałem. Phostis, idź z Tzimiskesem. Jeśli mam zobaczyć się z Imperatorem, muszę się ogolić — wciąż nie chciał zapuścić brody — umyć i przebrać.
Kolejny posłaniec Imperatora pojawił się, kiedy Marek zdrapywał ostatnie włosy z podbródka. Czekał ze źle ukrywanym zniecierpliwieniem, podczas gdy Rzymianin kąpał się i wdziewał świeżą opończę. — Najwyższy czas — powiedział, kiedy Marek wyszedł do niego, choć obaj wiedzieli, jak bardzo trybun się śpieszył.
Poprowadził Skaurusa obok Sali Dziewiętnastu Tapczanów, obok majaczącej bryły Głównego Sądu z jego niewiarygodnymi spiżowymi wrotami, obok kompleksu dwupiętrowych koszar — kręcili się tam Namdalajczycy i Marek wypatrywał, lecz nie dostrzegł Hemonda — i przez zagajnik czereśniowych drzew, gęsto obsypanych pachnącym, różowym kwieciem, do ukrytego głęboko w nim odosobnionego budynku — prywatnych apartamentów imperatorskiej rodziny, jak uświadomił sobie Marek.
Jego niepokój zmniejszył się nieco. Gdyby Mavrikios zamierzał wyciągnąć wobec niego surowe konsekwencje, uczyniłby to publicznie, ażeby usatysfakcjonować urażoną godność Yezd.
Para strażników — obaj byli Videssańczykami — o wyglądzie próżniaków przechadzała się nonszalancko przy wejściu do prywatnych apartamentów. Zdjęli hełmy wystawiając się na promienie słońca; Videssańczycy uważali opaloną, ogorzałą cerę za oznakę męskiej urody; kobiet to nie dotyczyło.
Przewodnik Skaurusa musiał być dobrze znany strażnikom, którzy nawet symbolicznie nie wezwali go do opowiedzenia się, kiedy wprowadzał trybuna do środka. Okazało się jednak, że to nie do niego należało zaprowadzenie Skaurusa do samego Imperatora. Tuż za progiem wyszedł im na spotkanie tłusty szambelan w kasztanowego koloru todze ozdobionej wzorami ze złotych żurawi. Szambelan spojrzał pytająco na Rzymianina.
— W porządku, to ten — powiedział posłaniec. — Trochę trwało, nim się znalazł, co? — I nie czekając na odpowiedź wyszedł, by wykonać kolejne zadanie.
— Chodź ze mną, proszę — zwrócił się szambelan do Skaurusa. Mówił bardziej kontraltem niż tenorem, a jego policzki pozbawione były zarostu. Jak wielu Videssańskich urzędników dworskich, był eunuchem. Marek przypuszczał, że było tak z tych samych powodów, dla których eunuchowie zapełniali dwory orientalnych monarchów w jego własnym świecie; jako niezdolnych z powodu kastracji do przejęcia tronu, uważano ich za bardziej godnych zaufania w bliskich kontaktach z osobą władcy.
Trybun wiedział, że tak jak wszystkie podobne reguły i ta ma swoje budzące grozę wyjątki.
Długi korytarz, którym prowadził go szambelan, rozjaśniało światło wpadające przez przezroczyste alabastrowe płytki umieszczone w stropie. Było mleczne i ciemniało, a potem znowu rozjaśniało się w miarę jak chmury przesłaniały słońce. Wyglądało to — pomyślał Marek — trochę jak światło rozproszone pod wodą.
A w jego blasku wiele było do obejrzenia. Co całkiem naturalne, mnóstwo najwspanialszych błyskotek z ponad tysiącletniej historii Imperium wystawiono tam dla przyjemności samych Imperatorów. W przejściu tłoczyły się rzeźby z marmuru i brązu; zapierająca dech w piersiach doskonałością swych kształtów ceramika, zdobiona wytworną precyzją wzorów; popiersia i portrety mężczyzn będących, jak domyślał się Skaurus, poprzednimi Imperatorami; religijne obrazy obsypane złotymi płytkami i szlifowanymi drogimi kamieniami; posążek stojącego dęba ogiera, tak dużego jak dłoń Marka, który musiał być wyrzeźbiony z pojedynczego szmaragdu. I wiele innych cudów, których nie widział dokładnie, ponieważ duma nie pozwalała mu nieustannie kręcić głową, jak pastuchowi na jarmarku w mieście. Nawet podłoga była wspaniałą mozaiką, przedstawiającą obrazy z życia wsi i sceny myśliwskie.
W takim towarzystwie zardzewiały, powyginany hełm na osobnym piedestale wydawał się rażąco nie na miejscu.
— Dlaczego to jest tutaj? — zapytał Marek szambelana.
— Jest to hełm króla Rishtaspa, władcy Makuranu — teraz powiedzielibyśmy „Yezd” — zdjęty z jego zwłok przez Imperatora Laskarisa, kiedy zdobył i złupił Mashiz siedemset — niech pomyślę chwilę — i trzydzieści dziewięć lat temu. Laskaris był najdzielniejszym z dzielnych. To jego portret wisi nad hełmem.
Obraz przedstawiał mężczyznę w początkach jesieni życia, o surowej twarzy okolonej szpakowatą brodą. Miał na sobie kolczugę z pozłacanych łusek, imperatorski diadem i purpurowe buty właściwe Imperatorom Videssos, lecz mimo to wyglądał bardziej jak starszy centurion niż władca. Jego lewa dłoń spoczywała na rękojeści miecza; w prawej dzierżył lancę. Z włóczni zwisał błękitny jak niebo proporzec, z wielkim słonecznym symbolem Phosa.
Szambelan ciągnął dalej: — Laskaris przemocą nawrócił wszystkich pogan na prawdziwą wiarę, lecz, jako że Videssos okazał się niezdolny do utrzymania ich kraju pod swoim panowaniem, powrócili na drogę herezji.
Marek zastanowił się nad tym i żadna z myśli nie spodobała mu się. Nigdy przedtem nie przyszło mu do głowy, że można prowadzić wojny ze względów religijnych. Jeśli mieszkańcy Makuranu tak stanowczo obstawali przy swojej wierze, jak Videssańczycy czcili Phosa, to taka wojna musiała być niezwykle zacięta.
Eunuch wprowadził go do małej, zaskakująco skromnie urządzonej komnaty. Jej umeblowanie składało się z tapczanu, biurka i pary krzeseł, lecz pominąwszy obraz Phosa, była pozbawiona dzieł sztuki, które zapełniały korytarz. Papiery na biurku zostały zepchnięte na bok, by zrobić miejsce dla prostego glinianego dzbana z winem i tacy z ciastkami.