Na sofie siedział Imperator, jego córka Alypia i mniej więcej sześćdziesięcioletni mężczyzna z wielkim brzuchem, którego Marek widział, lecz nie miał okazji poznać poprzedniego wieczoru.
— Jeśli zechcesz oddać mi swój miecz, panie… — zaczaj szambelan, lecz Mavrikios przerwał mu.
— Och, idź już sobie, Mizizios. Nie przyszedł tu po moją głowę, jeszcze nie, w każdym razie; nie poznał mnie wystarczająco dobrze. A ty niepotrzebnie stoisz tam czekając, by padł na twarz. To wbrew jego religii, czy tam czegoś równie głupiego. Idź już, niech cię nie widzę.
Z wyrazem lekkiego zgorszenia na twarzy, Mizizios zniknął. Kiedy odszedł, Imperator skinął ręką na oszołomionego Skaurusa, by wszedł do środka.
— Jestem teraz prywatną osobą, więc jeśli chcę, mogę zlekceważyć etykietę — a właśnie chcę — rzekł Gavras. To jednak był brat Thorisina; choć porywcza gwałtowność Thorisina byk w nim stłumiona, nie oznaczało to, że wygasła.
— Może powiesz mu, kim jestem — zasugerował starszy mężczyzna. Miał ujmująco nieładną twarz; jego sięgającą niemal brzucha śnieżnobiałą brodę znaczyły czarne jak węgiel pasemka. Wyglądał jak uczony lub lekarz, lecz z jego szat wynikało, że mógł pełnić tylko jedną funkcję; miał na sobie obsypany klejnotami złotogłów z dużym kręgiem z błękitnego jedwabiu na lewej piersi.
— Pewnie, powiem — zgodził się Imperator, nie przejmując się pokrzywdzonym tonem mężczyzny. Nie ulegało wątpliwości, że ci dwaj mężczyźni znali się ł lubili od lat. — Obcy przybyszu, ta oto beka słoniny nazywa się Balsamon. Kiedy obejmowałem tron, on zajmował stanowisko Patriarchy Videssos, a ja byłem na tyle głupi, by go na nim pozostawić.
— Ojcze! — upomniała go Alypia, lecz bez przekonania. Kiedy patriarcha się kłaniał, Marek badał wzrokiem jego twarz, szukając w rysach śladów fanatyzmu, tak wyraźnie widocznych u Apsimara. Nie znalazł żadnych. Mądrość i radość dominowały na twarzy Balsamona; mimo wieku, brązowe oczy dostojnika wciąż patrzyły przenikliwie i należały do najbystrzejszych, jakie trybun kiedykolwiek widział.
— Bądź błogosławiony, mój przyjacielu poganinie — powiedział Balsamon. Wypowiedziane czystym tenorem, jego słowa stanowiły przyjacielskie pozdrowienie, bez śladu protekcjonalności. — I usiądź w końcu. Jestem nieszkodliwy, zapewniam cię.
Całkowicie zdezorientowany, Marek osunął się na krzesło.
— Zatem do rzeczy — powiedział Gavras tonem, w którym zabrzmiała część jego imperatorskiej godności. Wskazał oskarżycielsko palcem na Rzymianina. — Masz wiedzieć, że udzielono ci nagany za to, że zaatakowałeś i grubiańsko znieważyłeś ambasadora Khagana z Yezd. Zostałeś ukarany grzywną w wysokości tygodniowego żołdu. Moja córka i patriarcha Balsamon są świadkami tego wyroku.
Trybun, z kamiennym wyrazem twarzy, skinął głową; czegoś takiego oczekiwał. Imperator opuścił palec i jego twarz rozciągnęła się w uśmiechu.
— Kiedy już to powiedziałem, powiem coś jeszcze — brawo, chłopcze! Mój brat wpadł tutaj jak burza, by zbudzić mnie ze zdrowego snu i pokazać każde pchnięcie i paradę. Wysłanie do niego Avshara stanowiło rozmyślną zniewagę i to, że żart Wulghasha obrócił się przeciwko niemu, wcale mnie nie zasmuca.
Jeszcze raz spoważniał. — Yezd to choroba, nie naród i mam zamiar zetrzeć ją z powierzchni ziemi. Videssos i niegdysiejszy Makuran zawsze ze sobą walczyły; oni, by zdobyć dostęp do Morza Videssańskiego albo Morza Żeglarzy, my — by przejąć ich bogate rzeczne doliny; a obie strony, by kontrolować przełęcze, kopalnie i doskonałych wojowników Vaspurakanu, zamieszkujących ziemie leżące pomiędzy naszymi. Powiedziałbym, że w ciągu stuleci auty w tej grze były równo rozdzielone.
Skaurus, słuchając tego, żuł ciastko. Było znakomite; z orzechami i rodzynkami, obsypane z wierzchu cynamonem i doskonale pasowało do aromatycznego wina, jakie znajdowało się w dzbanie. Trybun starał się zapomnieć stęchłe pomyje, które pił przedtem w dzielnicy ruder Videssos.
— Jednak czterdzieści lat temu — ciągnął Imperator — Yezda ze stepów Shaumkhiil splądrowali Mashiz, zawładnęli całym Makuranem i poprzez Vaspurakan uderzyli na Imperium. Zabijają dla samej radości zabijania, kradną to, co mogą unieść, i niszczą to wszystko, czego nie mogą zabrać. A ponieważ są koczownikami, z radością pustoszą wszystkie rolnicze ziemie, przez które przechodzą. Nasi rolnicy, którzy stanowią najliczniejszą grupę podatników Imperium, zostali wymordowani albo pozbawieni środków do życia i w konsekwencji w miastach zachodnich prowincji zapanował głód, ponieważ nie miał kto dostarczyć im żywności.
— Co gorsza, Yezda czczą Skotosa — rzekł Balsamon. Kiedy Marek nic na to nie odpowiedział, patriarcha spojrzał na niego, unosząc krzaczastą siwą brew w wyrazie sardonicznego rozbawienia. — Myślisz może, że powiedziałbym tak pewnie o każdym, kto nie jest moim współwyznawcą? Musiałeś widzieć wystarczająco dużo naszych kapłanów, by wiedzieć, że większość z nich nie traktuje łagodnie niewiernych.
Marek wzruszył ramionami, nie mając ochoty dać wiążącej odpowiedzi. Miał nieprzyjemne uczucie, że patriarcha gra z nim w jakąś grę i jeszcze bardziej przykrą pewność, że Balsamon jest o wiele zręczniejszym graczem.
Patriarcha roześmiał się z jego wymijającej odpowiedzi. Śmiał się głośno i radośnie, zapraszając wszystkich, którzy go słyszeli, do udziału w dowcipie. — Mavrikios, toż to dworzanin, nie żołnierz!
Wciąż z rozbawieniem w oczach, zwrócił się ponownie do Rzymianina.
— Obawiam się, że nie jestem typowym kapłanem. Był czas, kiedy Makurańczycy oddawali cześć swym Czterem Prorokom, których imiona wyleciały im z głowy. Myślę, że ich wiara była zła, myślę, że była głupia, ale nie uważam, by skazywała ich na potępienie albo uniemożliwiała pertraktowanie z nimi. Jednak Yezda czczą swych bogów wypatroszonymi ofiarami wijącymi się na ich ołtarzach i przyzywają demony, by nasyciły się resztkami. Są nikczemnym ludem i muszą być zmiażdżeni. — Jeśli cokolwiek przekonało Marka o szczerości słów Balsamona, to był tym prawdziwy żal, jaki brzmiał w jego głosie… to, i wspomnienie chłodnego głosu Avshara, rzucającego zaklęcie, kiedy walczyli.
— I ja ich zmiażdżę — podjął Mavrikios Gavras. Zrzucając z siebie opanowanie, uderzył prawą pięścią w lewą dłoń. — W ciągu dwóch pierwszych lat od chwili, kiedy objąłem tron, walczyłem z nimi i doprowadziłem do tego, że przywarowali przy naszych granicach. W zeszłym roku, z tych czy innych powodów — nie wdawał się w szczegóły, a jego twarz przybrała tak ponury wyraz, że Marek nie śmiał o nie zapytać — nie mogłem wyruszyć przeciwko nim. Ponieśliśmy tego skutki, w postaci najazdów, napadów i cierpień naszych ludzi. Tego roku, jeśli Phos zechce, będę mógł nająć dość wojsk zaciężnych, by zmiażdżyć Yezd raz na zawsze. Twoje przybycie tutaj odczytałem jako dobry omen, mój dumny przyjacielu z innego świata.
Przerwał, czekając na odpowiedź Rzymianina. Skaurus przypomniał sobie swoje pierwsze wrażenie na widok tego człowieka; wrażenie, że najlepszym sposobem postępowania z nim jest mówić mu prawdę.
— Myślę — powiedział, z uwagą dobierając słowa — że zamiast wydawać pieniądze na obce wojska, lepiej zrobiłbyś odtwarzając milicję wieśniaków, którą niegdyś miałeś.
Imperator wytrzeszczył na niego oczy z otwartymi ustami. Rzuciwszy spojrzenie na Balsamona, Marek doznał satysfakcji widząc, że patriarchą również udało mu się wstrząsnąć. Natomiast księżniczka Alypia, która jak dotąd nie wtrącała się do rozmowy, spoglądała na trybuna taksująco, z wzrastającą aprobatą.