Выбрать главу

Lecz kiedy jego miecz wyłonił się z pochwy, umieszczone na nim runy zalśniły złoto i jednocześnie rozjarzyły się te na klindze Marka. — Schowaj go! — krzyknął zatrwożony Marek. Wyrwał swój miecz z rąk Neposa i wepchnął go z powrotem do pochwy. Przeraził się, kiedy w pewnej chwili odniósł wrażenie, że wyrywa się z jego uścisku, lecz zaraz potem spoczął bezpiecznie w pochwie. Napięcie opadło z wolna.

Nagły pot zrosił czoło Neposa. Rzekł do Gorgidasa:

— W takich sprawach rzeczywiście byłem ignorantem i, by zacytować waszego rudowłosego przyjaciela, wcale tego nie żałuje. — Jego drżący śmiech zabrzmiał głośno w pełnej grozy i lęku ciszy, która wypełniła koszary. Wkrótce znalazł jakiś pretekst, by szybko zakończyć rozmowę i zniknął, rzuciwszy kilka krótkich słów na pożegnanie.

— Oto idzie człowiek, który zastawił sidła na królika, a znalazł w nich niedźwiedzia — powiedział Gajusz Filipus, lecz nawet jego chichot wydawał się wymuszony.

Niemal wszyscy Rzymianie, a Marek wraz z nimi, wcześnie tej nocy poszukali swoich sienników. Skaurus skulił się pod kocem i z wolna zaczął pogrążać się we śnie. Szorstka wełna drapała go, lecz jego ostatnim świadomym odczuciem była ulga, że wciąż ma koc — i koszary, jeśli już o to chodzi — nad sobą.

Następnego dnia wczesnym rankiem zbudził trybuna dochodzący z zewnątrz odgłos kłótni. Narzucił opończę, zapiął pas z mieczem i, wciąż ścierając sen z oczu, wyszedł zobaczyć, w czym kłopot.

— Nie, panie, przykro mi — mówił wartownik — ale nie możesz zobaczyć się z moim dowódcą, dopóki się nie obudzi. — On i jego towarzysz trzymali oszczepy poziomo przy ciałach, zagradzając w ten sposób drogę nieproszonemu gościowi.

— Phos was usmaży, mówię wam, że to pilne! — krzyczał Naphon Khoumnos. — Muszę… och, jesteś, Skaurus. Muszę natychmiast z tobą pomówić, a twoi tępi wartownicy nie chcą mi na to pozwolić.

— Nie możesz ich winić za to, że wykonują swoje zwykłe rozkazy. Nie przejmujcie się tym, Gneusz, Manliusz, dobrze zrobiliście. — Ponownie zwrócił się do Khoumnosa. — Jeśli chciałeś mnie widzieć, oto jestem. Czy możemy przejść się ścieżką i pozwolić moim ludziom, by jeszcze trochę sobie pospali?

Wciąż zagniewany, Khoumnos zgodził się na to. Wartownicy cofnęli się, by przepuścić swego dowódcę. Kamienne płyty ścieżki jego bosym stopom wydawały się zimne. Z wdzięcznością wciągał w płuca wczesnoporanne powietrze. Było wonne i świeże po dusznym, zadymionym wnętrzu sali.

Drozd o złotym gardziołku, siedzący na pobliskim drzewie, powitał wschodzące słońce potokiem dźwięcznych nut. Nawet tak niemuzykalna osoba, jak Skaurus, uznała to za śliczne.

Rzymianin nie próbował rozpocząć rozmowy. Szedł wolnym krokiem, podziwiając już to delikatny blask, jakim poranne światło rozjarzało marmur, już to geometryczną precyzję usianych kroplami rosy pajęczyn. Jeśli Khoumnos miał tak pilną sprawę, to niech on rozpocznie o niej rozmowę.

Zrobił to, rozzłoszczony milczeniem Marka.

— Skaurus, kto na święte imię Phosa, upoważnił cię do bicia moich ludzi?

Skaurus zatrzymał się, ledwie wierząc swoim uszom.

— Masz na myśli wartowników, którzy wczoraj pełnili służbę przed apartamentami Imperatora?

— A kogo innego mógłbym mieć? — warknął Khoumnos. — W Videssos bardzo źle patrzymy na to, jeśli najemnik napada na miejscowych żołnierzy. To nie po to postarałem się, byście przybyli do miasta; kiedy zobaczyłem ciebie i twoich ludzi w Imbros, odniosłem wrażenie, że nie jesteście zwyczajnymi barbarzyńcami.

— Powiedziałeś, że źle patrzycie na to, jeśli najemnik bije videssańskich żołnierzy?

Nephon Khoumnos skinął niecierpliwie głową.

Marek wiedział, że Khoumnos jest ważną postacią w Videssos, lecz wpadł w zbyt wielki gniew, by zwracać na to uwagę.

— Dobrze, a jak patrzycie na to, kiedy twoi wspaniali videssańscy żołnierze ucinają sobie smaczną popołudniową drzemkę przed wejściem do tych właśnie apartamentów, których mieli strzec?

— Co?

— Ktokolwiek rozpowiada takie rzeczy — rzekł trybun — powinien opowiedzieć całą historie, a nie tylko swoją cześć. — Opowiedział o tym, jak wychodząc z audiencji u Imperatora zastał obu wartowników drzemiących w słońcu. — Z jakiego powodu miałbym rzucić się na nich? Czy podali ci jakiś?

— Nie — przyznał Khoumnos. — Powiedzieli, że zostali zaatakowani z tyłu, bez ostrzeżenia.

— Z góry byłoby bardziej zgodne z prawdą — prychnął Marek. — Mogą uważać się za szczęśliwców, że są twoimi żołnierzami, nie moimi; chłosta byłaby najłagodniejszą karą, na jaką mogliby mieć nadzieję w rzymskiej służbie.

Khoumnos nie był do końca przekonany. — Ich opowieści zgadzają się ze sobą od początku do końca.

— A czego można by się spodziewać?! Że dwóch obiboków będzie sobie nawzajem zadawało kłam? Khoumnos, niewiele mnie obchodzi, czy mi uwierzysz, czy nie. Pozbawiłeś mnie snu, a po tym, jak burczy mi w brzuchu, założyłbym się, że pozbawiłeś mnie również śniadania. Ale powiem ci to; jeśli ci wartownicy są najlepszymi ludźmi, jakich może wystawić Videssos, to nic dziwnego, że potrzebujecie najemników.

Myśląc o Tzimiskesie, Mouzalonie, Apokavkosie — tak, i samym Khoumnosie — Skaurus wiedział, jak bardzo niesprawiedliwie ich osądził, lecz był zbyt rozdrażniony, by pilnować języka. Strażnicy wykazali niewiarygodny tupet; nie tylko zataili swoją winę, ale jeszcze próbowali zwalić ją na niego! Potrząsnął ze zdumieniem głową.

Ukrywszy gniew pod kamiennymi rysami, Khoumnos zgiął się w sztywnym ukłonie.

— Sprawdzę to, co mi powiedziałeś, obiecuję ci to — powiedział. Skłonił się znowu i odmaszerował długim krokiem.

Odprowadzając wzrokiem jego wyprostowaną postać, Marek zastanowił się, czy zrobił sobie w nim kolejnego wroga. Sphrantzes, Avshar, teraz Khoumnos. Jak na człowieka z aspiracjami politycznymi — powiedział sobie — masz szczególny dar mówienia prawdy w niewłaściwym czasie. A jeśli zarówno Sphrantzes jak i Khoumnos będą twoimi wrogami, gdzie w Videssos znajdziesz przyjaciela?

Trybun westchnął. Jak zawsze było już za późno, by odwołać cokolwiek z tego, co się powiedziało. Teraz mógł tylko stawić czoło konsekwencjom tego, co już uczynił. A w takim razie — pomyślał — śniadanie nie wydaje się ostatecznie takim złym pomysłem. Ruszył z powrotem ku koszarom.

Pomimo swego stoickiego wychowania, mimo wysiłków, by przyjmować rzeczy takimi, jakie są, godziny tego ranka i wczesnego popołudnia wlokły się dlań nieznośnie. Próbując utopić swe troski w pracy, rzucił się w wir codziennej musztry z tak nerwową energią, że powalał każdego, kto stanął z nim w szranki. W każdej innej sytuacji byłby z tego dumny. Teraz jednak powarkiwał na swoich ludzi za podkładanie się swemu dowódcy.

— Panie — powiedział jeden z legionistów — gdybym miał zamiar podłożyć się tobie, uczyniłbym to wcześniej. — Mężczyzna rozcierał stłuczone ramię, kiedy kuśtykając opuszczał plac.

Próbował zwierzyć się ze swych trosk Viridoviksowi, lecz wielki Celt niewiele mu pomógł.

— Wiem, że to źle, ale co na to poradzisz? — powiedział. — Daj im cień możliwości, a ludzie prędzej będą spać niż pracować. Sam tak robię, jeśli nie ma walki ani kobiet do wzięcia.

Gajusz Filipus nadszedł pod koniec tej przemowy i wysłuchał jej z oczywistym oburzeniem.