— Jeśli twoi żołnierze nie będą słuchali rozkazów, to masz motłoch, nie armię. To właśnie dlatego my, Rzymianie, podbiliśmy Galię, rozumiesz? W walce indywidualnej Celtowie są najodważniejszymi ludźmi, jakich widziałem, lecz nie potraficie działać razem i dlatego jest to gówno warte.
— Nie da się zaprzeczyć, że jesteśmy kłótliwym narodem. Ale jesteś większym głupcem, niż kiedykolwiek sądziłem, Gajuszu Filipusie, jeśli myślisz, że wy, słabowici Rzymianie, moglibyście zapanować nad całą Galią na przekór jej mieszkańcom.
— Głupcem, czy tak? — Tak jak w terierze, tak i w starszym centurionie nie było miejsca na myśl o odwrocie.
— Uważaj na to, co mówisz.
Viridoviks zjeżył się w odpowiedzi. — Troszcz się o własną gębę, bo inaczej wytnę a nową; taką, która ci się wcale nie spodoba.
Nim jego drażliwi towarzysze rozjątrzyli się jeszcze bardziej, Marek szybko wkroczył pomiędzy nich.
— Wy dwaj jesteście jak ten pies z bajki, próbujący chwycić odbicie kości. Żaden z nas tutaj nigdy nie dowie się, kto zwyciężył; Cezar, czy Galowie. Nie ma miejsca na wrogość pomiędzy nami; wiecie przecież, że mamy dość wrogów poza naszymi szeregami. Poza tym, oświadczam wam teraz, że nim zdołacie rzucić się na siebie, najpierw będziecie musieli rozprawić się ze mną.
Trybun pieczołowicie umknął wzrokiem przed taksującymi spojrzeniami, jakimi obdarzyli go obaj jego przyjaciele. Lecz zdołał załagodzić starcie; centurion i Celt, po ostatnim, na wpół przyjacielskim warknięciu, rozeszli się w swoich własnych sprawach.
Skaurusowi przyszło do głowy, że Viridoviks musi czuć się daleko bardziej samotny i zagubiony w nowym świecie, niż którykolwiek Rzymianin. Było ich ponad tysiąc, a Gal tylko jeden; w tym kraju nikt nawet nie mówił jego językiem. Nic dziwnego, że od czasu do czasu tracił panowanie nad sobą — dziwić się należało, że działo się to tak rzadko.
Mniej więcej o tej porze, kiedy poprzedniego dnia Imperator wezwał Skaurusa na audiencję, Tzimiskes odszukał trybuna, by powiedzieć mu, że Khoumnos prosi o zezwolenie na rozmowę z nim. Na surowej twarzy Videssańczyka malowało się zdumienie, kiedy przekazywał tę wiadomość.
— „Prosi o zezwolenie”, tak powiedział. Nie sądziłem, że kiedykolwiek usłyszę, by Nephon Khoumnos prosił kogoś o zezwolenie. „Prosi o zezwolenie” — powtórzył Tzimiskes, wciąż nie mogąc w to uwierzyć.
Khoumnos stał przed koszarami, pocierając swoją sękatą ręką szczękę porosłą stalowosiwą brodą. Kiedy Marek podszedł do niego, gwałtownie cofnął rękę, jak gdyby przyłapany na robieniu czegoś wstydliwego. Jego usta poruszyły się kilka razy, nim wydobyły się z nich słowa.
— Bądź przeklęty — powiedział w końcu. — Należą ci się moje przeprosiny. Wierz lub nie, ale je masz.
— Z radością je przyjmuję — odparł Marek. Mimo że bardzo go to ucieszyło, nie chciał pokazać tego Videssańczykowi. — Sądziłem jednak, iż będziesz wiedział, że miałem co innego do roboty niż rozbijanie głów twoim wartownikom.
— Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie zaskoczyła mnie opowieść, z którą Blemmydes i Kourkouas przyszli do mnie. Ale nie możesz odmawiać wiary swoim ludziom bez uzasadnionego powodu; wiesz, jak to jest.
Skaurus mógł tylko skinąć głową; wiedział, jak to jest.
Oficer, który odmawia poparcia swym ludziom, jest bezużyteczny. Jeśli ludzie stracą do niego zaufanie, on nie może polegać na ich meldunkach, co czyni ich tylko mniej godnymi zaufania… Ta droga stanowiła wiodącą w dół spiralę, którą należało zatrzymać, nim jeszcze się zaczęła.
— Co sprawiło, że zmieniłeś zdanie?
— Po miłej rozmówce, jaką odbyłem z tobą tego ranka, wróciłem i przepytałem tych dwóch łotrzyków osobno. W końcu Kourkouas pękł.
— Ten młodszy?
— Tak. Interesujące, że się domyśliłeś. Umiesz patrzeć, prawda? Tak, Lexos Blemmydes aż do ostatniej chwili odgrywał skrzywdzone niewiniątko, niech Skotos zmrozi jego kłamliwe serce.
— Co masz zamiar zrobić z tymi dwoma?
— Już to zrobiłem. Mogłem popełnić przedtem pomyłkę, ale naprawiłem ją. Gdy tylko upewniłem się, jaka była prawda, zdarłem im pancerze z pleców i pierwszym promem wyprawiłem na drugą stronę Końskiego Brodu. W zachodnich prowincjach, pomiędzy bandytami i Yezda, powinno panować wystarczające ożywienie, by nie pozwolić im na drzemki. Nie będę po nich płakał i tylko żałuję, że przez takich nicponiów przemówiłem do ciebie w gniewie.
— Nie przejmuj się tym — odpowiedział Marek przekonany, że przeprosiny Khoumnosa wzięty się zarówno z rozsądku jak i z serca. On również uświadomił sobie, że pozwolił, by jego gniew obarczył go winą za owe złośliwe szyderstwo o videssańskich żołnierzach. — Wiesz, nie ty jeden powiedziałeś rzeczy, których teraz żałujesz.
— To prawda. — Khoumnos wyciągnął rękę i trybun uścisnął ją. Dłoń Videssańczyka była jeszcze twardsza niż jego własna; wpływ na to miała nie tylko walka, ale również całe lata trzymania cugli. Khoumnos klepnął go po plecach i odszedł, by zająć się swoimi sprawami. Marek podejrzewał, że będzie musiało minąć naprawdę dużo czasu, nim następna para wartowników utnie sobie drzemkę przed apartamentami Imperatora.
Uwolniony bez reszty od dręczącego go napięcia, sam spał tej nocy głębokim i niezakłóconym przez kilka godzin snem. Zwykłe dźwięki koszar i odgłosy ludzi, którzy wstawali, by napić się wody lub coś przekąsić, nigdy nie przeszkadzały mu w spoczynku; gdyby było inaczej, nigdy nie zdołałby zasnąć.
Dźwięk, który przebudził go teraz, nie był głośniejszy niż zwykłe nocne odgłosy. Lecz nie należał do nich — obudziło go ciche przesuwanie obutych stóp po podłodze. Rzymianie albo chodzili boso i bezgłośnie, albo nosili klekoczące zelówkami sandały. Odgłos stąpania stóp ani bosych, ani obutych w sandały przeszył sen Marka i rozwarł jego powieki.
W sali płonęły tylko dwie pochodnie, dając akurat tyle światła, aby Rzymianie nie musieli potykać się o siebie w nocy. Lecz skulona postać przemykająca pomiędzy śpiącymi żołnierzami nie była legionistą. Przysadzista sylwetka i krzaczasta broda mogły należeć tylko do Khamortha; Marek poczuł zimny strach, kiedy rozpoznał koczownika, z którym poprzedniego wieczoru rozmawiał Avshar. Szedł w stronę trybuna, dzierżąc w ręku sztylet.
Koczownik potrząsnął głową, mrucząc coś pod nosem. Zobaczył Skaurusa w chwili, gdy Rzymianin odrzucał koc i chwytał za miecz. Khamorth ryknął i rzucił się na niego.
Nagi jak robak, Marek poderwał się na nogi. Nie miał czasu, by wyciągnąć miecz z pochwy. Wykorzystał ją jako maczugę, by odbić pierwsze pchnięcie Khamortha, a potem zwarł się z niższym mężczyzną, uchwyciwszy lewą dłonią napastnika za nadgarstek ręki, w której trzymał nóż.
Na mgnienie oka ujrzał twarz swego przeciwnika. Szeroko rozwarte oczy koczownika wypełniało trawiące je szaleństwo i jeszcze coś, czego trybun nie zdołał rozpoznać, dopóki w chwilę później nie zrozumiał, że jest to absolutny, paniczny strach.
Potoczyli się po podłodze, wciąż trzymając się mocno nawzajem.
W całych koszarach rozbrzmiewały teraz okrzyki — ryk Khamortha i odgłos walki poderwały mężczyzn z materacy. Jednak minęło parę chwil, nim zaspani żołnierze pojęli, skąd się bierze zgiełk.
Marek z całej siły trzymał rękę nomada i jednocześnie grzmocił go po głowie rękojeścią miecza, próbując w ten sposób zmusić go do poddania się. Lecz jego przeciwnik zdawał się mieć czaszkę twardą jak skała. Mimo wszystkich ciosów, jakie otrzymał, wciąż wił się i wykręcał, usiłując wbić nóż w ciało trybuna.
Potem druga silna ręka dołączyła do ręki Marka zaciśniętej na nadgarstku koczownika. Viridoviks, tak nagi jak Skaurus, zgniótł ścięgna Khamortha, zmuszając jego palce do rozwarcia się. Nóż upadł na podłogę.