Viridoviks potrząsnął Khamorthem jak wielkim szczurem. — Dlaczego miałby żywić do ciebie urazę, drogi Rzymianinie? — zapytał. Potem, zwracając się do swego więźnia, warknął: — Nie kręć się, no już! — Potrząsnął nim znowu. Khamorth, z oczyma przykutymi do leżącego na podłodze sztyletu, nie zwrócił na niego uwagi.
— Nie wiem — odpowiedział Marek. — Choć myślę, że musi być na żołdzie Avshara. Widziałem ich wczoraj, jak spacerowali razem.
— Avshar, czy tak? Dlaczego tamten cię nie lubi, wszyscy wiemy, ale co z tym chłopkiem? Albo jest najętym nożownikiem, albo może zrobiłeś coś, by go urazić?
Część ze zgromadzonych Rzymian pomnikiem pokazała, że nie spodobał jej się ton, jakim powiedział to Gal, lecz Marek uciszył ich machnięciem ręki. Miał właśnie powiedzieć, że widział Khamortha tylko razem z Avsharem, lecz nie dawało mu spokoju wrażenie, że skądś zna tego człowieka; że zna sposób, w jaki nie spuszczał wzroku z noża, którego już nie trzymał.
Skaurus strzelił palcami. — Pamiętasz tego mieszkańca równin, który próbował zmusić mnie do opuszczenia wzroku przy Srebrnej Bramie, kiedy wchodziliśmy do Videssos?
— Pamiętam to — potwierdził Viridoviks. — Chcesz powiedzieć…? Nie ruszaj się, przeklęta wywłoko! — warknął na swego więźnia, który wciąż usiłował się uwolnić.
— Nie ma potrzeby trzymać go przez całą noc — rzekł Gajusz Filipus. Starszy centurion znalazł kawał mocnej liny. — Tytus, Sekstus, Paulus, pomóżcie mi. Zwiążemy naszego ptaszka.
Wszyscy czterej Rzymianie i wielki Gal mieli co robić, by związać Khamortha. Walczył z liną z jeszcze większą furią niż przeciwko samemu Skaurusowi, wrzeszcząc i przeklinając w swym zgrzytliwym rodzimym języku. Tak szaleńczo kopał, drapał i gryzł, że żaden z tych, którzy go trzymali, nie wyszedł bez szwanku, lecz ostatecznie nic mu to nie dało. Nawet kiedy już został mocno związany liną, dalej próbował wyrwać się z ich twardych chwytów.
Nic dziwnego — pomyślał trybun — że Avshar postanowił wykorzystać tego mężczyznę przeciwko niemu. Zakorzeniona pogarda koczownika dla piechoty jakiegokolwiek rodzaju musiała zmienić się w osobistą nienawiść, kiedy Skaurus zwyciężył w pojedynku woli przy miejskiej bramie. Tak jak powiedział Viridoviks, Khamorth miał powód, by przyjść z pomocą knowaniom posła z Yezd.
Lecz mimo to, przy Srebrnej Bramie koczownik w pełni kontrolował swoje zachowanie, podczas gdy teraz zachowywał się jak szaleniec. Czy Avshar podał mu jakiś narkotyk, by spotęgować jego furie? Może istniał sposób, by się tego dowiedzieć.
— Gorgidas! — zawołał trybun.
— O co chodzi? — odezwał się Grek spoza kręgu Rzymian stłoczonych wokół związanego Khamortha.
Marek wyjaśnił lekarzowi, o co mu chodzi, dodając:
— Czy możesz go zbadać i spróbować odpowiedzieć na pytanie, dlaczego jego osobowość zmieniła się tak bardzo od czasu, kiedy widzieliśmy go ostatnio?
— A jak sadzisz, co próbuję zrobić? Ale ci wszyscy gamonie są zbyt mocno ściśnięci, bym mógł przejść. — Lekarz był zbyt drobny, by udało mu się przepchać przez tłum.
— Przepuście go. Rozsuńcie się, wy, tam — rozkazał trybun, usuwając ludzi z drogi, tak by Gorgidas mógł dotrzeć do koczownika, który leżał teraz w poprzek siennika Skaurusa. Lekarz uklęknął przy mężczyźnie, dotykając jego czoła, zaglądając w oczy i wysłuchując oddechu.
Kiedy powstał, na jego twarzy malował się niepokój.
— Miałeś rację, panie. — Marek wiedział, jak bardzo musi być zaniepokojony, jeśli zwraca się do niego tak oficjalnie; Gorgidas zwykle nie zawracał sobie głowy formalnościami. — Ten biedny hultaj jest umierający; powiedziałbym, że na skutek jakiejś trucizny.
— Umierający? — powtórzył zaskoczony Skaurus. — Jeszcze parę minut temu był aż nadto ożywiony.
Gorgidas machnął niecierpliwie ręką.
— Nie mówię, że może umrzeć w ciągu następnej godziny, może nie nawet w ciągu jutrzejszego dnia. Ale umrzeć, umrze; oczy zapadają mu się w głąb czaszki, a jedna źrenica jest dwa razy większa od drugiej. Oddycha jak człowiek pogrążony w malignie; głęboko i wolno.
A pomiędzy tymi sapnięciami słychać jak zgrzyta zębami, wystarczająco mocno, by je złamać. Każdy, kto czytał prace Hipokratesa, powie ci; to są fatalne symptomy.
— Jednak nie ma gorączki — ciągnął lekarz — i nie dostrzegam żadnych owrzodzeń ani krost, które wskazywałyby, że jakaś choroba trzyma go w swych szponach. Stąd też muszę wnioskować, że został znarkotyzowany; otruty pasowałoby bardziej.
— Jak sądzisz, możesz go wyleczyć? — zapytał Marek. Gorgidas potrząsnął gwałtownie głową w stanowczym, greckim przeczeniu.
— Powiedziałem ci już, jestem lekarzem, a nie cudotwórcą. Nie wiedząc, jakim piekielnym odwarem go napojono, nie wiedziałbym od czego zacząć, a jeśli zacząłbym go leczyć, to i tak okazałoby się to prawdopodobnie bezskuteczne.
— Cudotwórca, czy tak powiedziała wasza czcigodność? — wtrącił Viridoviks. — Czy możliwe jest, żeby kapłani Phosa mogli go uratować, jeśli ty nie możesz?
— Nie bądź śmie… — zaczął Gorgidas, lecz przerwał zmieszany. Marek musiał podziwiać sposób, w jaki stawił czoło myśli, której nie lubił. Niechętnie przyznał:
— To mogłoby nie być głupie, ostatecznie. Niektórzy z nich potrafią zrobić rzeczy, w które nie uwierzyłbym; czy nie tak, Minicjuszu?
Legionista, którego kapłan uratował pod murami Imbros, był rosłym, młodym mężczyzną, noszącym szczeciniaste wąsy; tak czarne, że niemal błękitne.
— To właśnie bez przerwy mi powtarzasz — odpowiedział. — Nie mogę sobie nic z tego przypomnieć; gorączka musiała pozbawić mnie pamięci.
— Ten braciszek Nepos, którego przyprowadziłeś wczoraj wieczorem, sprawiał wrażenie rozsądnego człowieka — zasugerował Gorgidas Markowi.
— Myślę, że masz rację. Nephon Khoumnos również musi się o tym dowiedzieć, choć nie zdziwiłoby mnie posądzenie, że próbuję rozbić od środka armię Videssos.
— Jeśli znajdują w niej zatrudnienie takie śmieci, powiedziałbym, że armii Videssos przydałoby się małe rozbicie — rzekł Gajusz Filipus. W głębi ducha jego dowódca zaczynał się z nim zgadzać, lecz Skaurus zrozumiał już, że nie jest to coś, co mógłby powiedzieć Videssańczykom.
Trybun pochylił się, by podnieść sztylet, do upuszczenia którego zmuszono Khamortha. Nie spodobał mu się, nim jeszcze go dotknął. Gałka była wyrzeźbiona w nikczemny, łypiący ślepiami koci pysk, zaś samą rękojeść pokrywała zielona aksamitna skóra, która musiała być zrobiona ze skóry węża. Ostrze, wstrętnie bezbarwne, wyglądało jak gdyby ostrzono je zbyt długo lub zbyt często.
Ledwie palce Marka zamknęły się na rękojeści, gdy odrzucił broń z okrzykiem trwogi. Bezbarwne ostrze zaczęło się jarzyć, jednak nie uczciwym czerwonozłotym blaskiem, jak druidyczne runy na jego mieczu i mieczu Viridoviksa, tylko migotliwą, żółtawą zielenią. Trybunowi przypomniały się pewne cuchnące grzyby, lśniące chorobliwym światłem rozkładu. Pociągnął nosem… nie, to nie była jego wyobraźnia. Ze sztyletu unosił się słaby zaduch rozkładu.
Dziękował wszystkim bogom, jakich znał, że zgubna broń nie przeszyła jego ciała; śmierć, jaką by sprawiła, nie byłaby ani łatwa, ani czysta.
— Nepos musi natychmiast to zobaczyć — rzekł Gorgidas. — Magia to jego dziedzina.