Marek przytaknął, lecz nie mógł zmusić się, żeby znowu podnieść nikczemną broń. Magia nie była jego dziedziną.
— Zaświecił, kiedy go dotknąłeś — powiedział Gorgidas. — Czy jarzyło się, kiedy ten koczownik cię atakował?
— Prawdę powiedziawszy, nie mam pojęcia. Miałem wtedy inne rzeczy na głowie.
Gorgidas pociągnął nosem. — Cóż, sądzę, że nie można cię za to winić — powiedział, lecz jego ton przeczył słowom. Gorgidas był człowiekiem, który — jeśli zdarzyłoby mu się położyć głowę na katowskim pieńku — zauważyłby barwę oczu kata pod jego maską.
Teraz pochylił się, by ująć ostrożnie niebezpieczny sztylet za trzonek. Ostrze zamigotało niepewnie, jak oczy na wpół uśpionego drapieżnika. Lekarz oderwał pasek materiału od żołnierskiej opończy i owinął go kilka razy wokół rękojeści sztyletu, zawiązując końce w zgrabny węzeł, jakiego zwykle używał, kiedy kończył bandażowanie ręki lub nogi.
Dopiero kiedy zawiązał węzeł, dotknął rękojeści gołą ręką. Chrząknął z zadowoleniem, gdy ostrze pozostało ciemne. — To powinno stanowić wystarczające zabezpieczenie — powiedział, ostrożnie podając broń Skaurusowi, który ujął ją z równą ostrożnością.
Trzymając nóż z dala od ciała, trybun ruszył do drzwi tylko po to, by zatrzymać się na parsknięcie Viridoviksa.
— Czy wasza czcigodność nie sądzi, że dobrze byłoby nałożyć płaszcz, zanim zgorszy jakąś wcześnie wstającą dziewczynę?
Marek zamrugał; miał na głowie mnóstwo poważniejszych trosk w tym zamieszaniu, by pomyśleć o swoim ubiorze. Nie czując żadnej przykrości, że się z nim rozstaje, odłożył na chwilę sztylet, by samemu owinąć się opończą i zawiązać sandały. Potem podniósł go znowu z westchnięciem i wyszedł na zewnątrz, zanurzając się w rześkim wczesnoporannym chłodzie.
Gdy tylko dotarł do drzwi odkrył, w jaki sposób koczownik zdołał przedostać się do koszar, nie zostając zatrzymanym przez wartowników ani nie wywołując alarmu. Obaj wartownicy leżeli przed wejściem, pogrążeni w głębokim śnie. Zdumiony i rozwścieczony, Marek szturchnął jednego z nich bez zbytniej delikatności stopą. Mężczyzna mruknął coś cicho, lecz nie zbudził się-nawet po kolejnym, mocniejszym szturchnięciu. Marek nie mógł również zbudzić jego towarzysza. Obaj zdawali się nie nosić śladów jakichkolwiek obrażeń, lecz nie można było ich ocucić.
Kiedy Marek przywołał Gorgidasa, grecki lekarz również nie potrafił rozbudzić strażników.
— Jak sądzisz, co im się stało? — zapytał trybun.
— Skąd, u licha, mam wiedzieć? — Gorgidas wydawał się całkowicie wytrącony z równowagi. — W tym przeklętym kraju musisz być zarówno lekarzem jak i czarownikiem, i tego mi właśnie brakuje. Idź, idź, sprowadź Neposa; oddychają dobrze i mają silny puls. Nie umrą, kiedy cię tu nie będzie.
Pierwsze promienie słońca lizały już szczyty wyższych budynków miasta, kiedy trybun ruszył w drogę do Akademii Videssańskiej, leżącej na północnym skraju kompleksu pałacowego. Nie wiedział, czy zastanie tam Neposa tak wcześnie, lecz nie przychodziło mu do głowy lepsze miejsce do rozpoczęcia poszukiwań kapłana.
Kiedy szedł, obserwował jak słońce sunie w dół ścian budynków, które mijał, widział jak pieści kwitnące drzewa w pałacowych ogrodach i sadach, zauważał jak ich kwiecie zaczyna rozchylać się pod jego światłem. I gdy wyszedł z długiego, błękitnego cienia granitowej kolumnady, promienie słońca dosięgły i jego.
Sztylet, który niósł, nagle zrobił się gorący w jego dłoni. Pod wpływem pierwszego dotyku słońca ostrze zaczęło płonąć, wypluwając chmury gryzącego, żółtego dymu. Rzymianin rzucił sztylet na ziemię i odsunął się, kaszląc i chwytając powietrze — dym drażnił jego płuca jak płonące węgle.
Wydało mu się, że słyszy, jak metal zawodzi jak gdyby w męczarni i postanowił powściągnąć rozbudzoną wyobraźnię.
Ogień płonął tak gwałtownie, że wkrótce się wypalił. Po powiewie wiatru, który rozwiał gryzące opary, Marek ostrożnie zbliżył się do zaczarowanej broni. Spodziewał się ujrzeć tylko bryłkę poskręcanego, stopionego metalu, lecz ku swemu przerażeniu stwierdził, że rękojeść, gałka, a nawet zabezpieczenie Gorgidasa są nietknięte, jak nietknięty jest cienki stalowy pręt, mający taką samą długość jak to, co kiedyś było ostrzem.
Ostrożne dotknięcie powiedziało mu, że sztylet jest wystarczająco chłodny, by móc go nieść. Tłumiąc dreszcz, trybun podniósł go i pospieszył do Akademii.
Czteropiętrowy budynek z szarego piaskowca mieścił centrum videssańskiej nauki. Choć nauczano tutaj zarówno świeckich jak i religijnych dziedzin wiedzy, iglice i złote kule wieńczyły budowlę; tutaj, jak wszędzie w Imperium, religia miała ostatnie słowo.
Odźwierny, na wpół śpiący po śniadaniu składającym się z chleba i gorącego wina, był zaskoczony, że jego pierwszym gościem jest dowódca najemników, lecz na tyle grzeczny, by próbować to ukryć.
— Brat Nepos? — powiedział. — Tak, jest tutaj — zawsze wcześnie wstaje. Prawdopodobnie znajdziesz go w refektarzu, prosto tym korytarzem, trzecie drzwi na prawo.
O tak wczesnej porze korytarz Akademii był niemal opustoszały. Młodzieniec w błękitnej szacie spojrzał z zaciekawieniem na przechodzącego Rzymianina, lecz tak jak odźwierny, nie uczynił żadnej uwagi.
Słoneczny blask wlewał się przez wysokie, witrażowe okna refektarza, zalewając sponiewierane stoły i zniszczone, wygodne, zmaltretowane krzesła. Lecz w jakiś sposób, zamiast podkreślać ich zużycie, ciepłe światło sprawiało wrażenie, że stare meble są świeżo lakierowane i niedawno pokryte nowymi obiciami.
Z wyjątkiem tłustego kucharza z nieogoloną głową, pocącego się przy swoich garnkach, Nepos był jedyną osobą w pokoju, kiedy wkroczył tam Marek. Kapłan znieruchomiał, z dymiącą łyżką owsianki zawisłą w połowie drogi do ust.
— Wyglądasz jak ponura śmierć — powiedział do trybuna. — Co sprowadza cię tutaj tak wcześnie?
Zamiast odpowiedzi, Skaurus upuścił ze szczękiem to, co pozostało ze sztyletu Khamortha, na stół kapłana. Nepos nie zareagowałby gwałtowniej na widok leżącej przed nim tłustej żmii. Zapominając o trzymanej w ręku łyżce, odepchnął krzesło od stołu tak szybko, jak potrafił. Owsianka rozprysnęła się na wszystkie strony. Kapłan najpierw poczerwieniał, a potem zbladł aż po sam czubek swej ogolonej głowy.
— Skąd to wziąłeś? — zapytał; surowość, jaką mógł przybrać jego zwykle niefrasobliwy głos, była zdumiewająca.
Jego krągła twarz poważniała coraz bardziej i bardziej w miarę jak Rzymianin kontynuował swoją opowieść. Kiedy wreszcie Marek skończył, Nepos siedział przez całą minutę bez słowa, z brodą wspartą na dłoniach. Potem poderwał się na nogi, wołając: — Skotos jest między nami! — z taką gwałtownością, że zaskoczony kucharz upuścił łyżkę do kociołka i musiał wyławiać ją widelcem o długim trzonku.
— Teraz, kiedy już wiesz — zaczął Marek — powinienem również powiadomić o tym Nephona Khoumnosa, by mógł wypytać…
— Khoumnos, wypytać? — przerwał mu Nepos. — Nie! Potrzebna nam tutaj chytrość, nie siła. Sam wypytam tego twojego koczownika. Chodźmy! — warknął, porywając sztylet ze stołu i ruszając do drzwi tak szybko, że Marek musiał na wpół biec, by dotrzymać mu kroku.
— Dokąd idziesz, Wasza Ekscelencjo? — zapytał odźwierny Akademii, kiedy kapłan mijał go w pośpiechu. — Twój wykład ma się zacząć za niecałą godzinę, a…
Nepos nawet nie odwrócił głowy. — Odwołaj go! — A potem, do Marka: — Śpiesz się, człowieku! Wszystkie lodowate potęgi piekła depczą ci po piętach, choć ty o tym nie wiesz!