Kiedy skończył, Hemond potarł ręką wygolony tył głowy i zaklął w silnie akcentowanym dialekcie swej ojczyzny.
— Tym razem ten wąż naprawdę przeholował — powiedział bardziej do siebie niż do Marka czy Neposa. Nagle jego twarz przybrała wyraz twarzy łowcy, który ma właśnie dopaść swej zdobyczy.
— Bors! Fayard! — warknął i dwaj jego ludzie wyprężyli się na baczność. — Wracajcie na kwatery i zawiadomcie ludzi, że reszta z nas się spóźni. — Gdy żołnierze oddalili się pospiesznie, ich dowódca odwrócił się z powrotem do Rzymianina. — Oddałbym roczny żołd, żeby dopaść tego drania, a ty umożliwiasz mi to za darmo!
Pochwycił dłoń Skaurusa i zamknął ją w podwójnym uścisku, zaś do swoich żołnierzy warknął:
— Najpierw po Khoumnosa i jakąś pomoc, a potem upieczemy czarownika Avshara na wolnym ogniu! — Ich pełen entuzjazmu pochwalny okrzyk pozwolił Markowi zrozumieć, jak powszechnie znienawidzony był Yezda.
Hemond może i wolał walczyć konno, lecz jego nogom nic nie można było zarzucić. Ruszył krokiem, za którym nawet Marek z trudem nadążał, a który zmuszał Neposa do niezgrabnego półtruchtu.
Dziesięć minut i trzy protestujące warty później znaleźli się w biurze Khoumnosa, dobrze oświetlonym pokoju sąsiadującym z Wielką Salą Sądu w pałacowym kompleksie. Videssańczyk uniósł wzrok znad papierkowej roboty, z którą się zmagał. Jego krzaczaste brwi opadły na widok Skaurusa i Neposa z Hemondem i jego oddziałem.
— Przebywasz w dziwnym towarzystwie — powiedział do trybuna, nieświadomie parafrazując Namdalajczyka, któremu nie dowierzał.
— Być może. — Rzymianin wzruszył ramionami. — Jednak pomogli mi znaleźć ciebie, kiedy tego potrzebowałem. — I opowiedział Khoumnosowi tę samą historię, którą nieco wcześniej przedstawił Hemondowi.
Na długo nim skończył, Videssańczykowi udzieliło się to samo drapieżne ożywienie, jakie wypełniało jego i Hemonda. Tryumfalny uśmiech wykrzywił twarz Khoumnosa; jego pięść spadła z trzaskiem na biurko. Atrament wyprysnął z kałamarza, plamiąc papiery, nad którymi pracował. Nie zwrócił na to żadnej uwagi.
— Zigabenos! — krzyknął i jego pomocnik wyłonił się z sąsiedniego pokoju. — Jeśli natychmiast nie zjawi się tutaj oddział, dowiesz się, czy zapamiętałeś, za którym końcem sochy należy stanąć!
Zigabenos mrugnął, zasalutował i zniknął.
— Moi ludzie i ja chcemy kawałek czarownika — ostrzegł Hemond.
— Będziesz go miał — zgodził się Videssańczyk. Marek spodziewał się sprzeciwu Khoumnosa, lecz jeśli Videssańczyk nie dowierzał wierności Namdalajczyków wobec Imperium, to nie miał żadnych wątpliwości, że bez porównania bardziej nienawidzą Avshara.
Khoumnos wciąż jeszcze zapinał swój pas z mieczem, kiedy spocony Zigabenos wprowadził oddział akritai do biura swego zwierzchnika. Ich przybycie niemal przepełniło pokój. Rodzimi videssańscy żołnierze spoglądali podejrzliwie na najemników Hemonda.
Lecz Khoumnos był panem sytuacji. Wiedział, że ma w ręku sprawę stojącą ponad jakąkolwiek rywalizacją wewnątrz videssańskiej armii. Jedno zdanie wystarczyło, żeby bez reszty skupić uwagę i podniecić jego ludzi.
— Oto, co zrobimy razem z wyspiarzami, chłopcy: pomaszerujemy do Pałacu Ambasadorów, wykurzymy naszego drogiego przyjaciela Avshara Yezda z jego dziury i zakujemy w kajdany.
Po chwili niedowierzającej ciszy, Videssańczycy wybuchnęli radosnymi okrzykami. Hemond i jego Namdalajczycy, choć już raz wiwatowali, z największą ochotą zrobili to znowu. W ograniczonej przestrzeni hałas był ogłuszający. Zapomniawszy o wszelkich swarach, podwójny oddział — a Nepos i Marek razem z nim — popędził do Pałacu Ambasadorów jak ogary do legowiska lamparta.
Pałac, co zupełnie naturalne, leżał w pobliżu Wielkiej Sali Sądu, tak by zarówno Imperator, jak i zagraniczni posłowie mieli do siebie blisko. Ponad nim trzepotały, powiewały, czy po prostu zwisały godła czterdziestu narodów, szczepów, frakcji i innych politycznych jednostek nieco trudniejszych do określenia; wśród nich znajdowała się skacząca pantera Yezd.
Dyplomatyczny spokój, jaki kultywowali ambasadorzy, w żaden sposób nie mógł się oprzeć dwóm tuzinom uzbrojonych mężczyzn, pędzących ku kwaterze Avshara. Taso Vones z Khatrish stał na schodach Pałacu omawiając z koczownikiem z odległych zachodnich równin Shaumkhiil ceny w handlu korzeniami i futrami, kiedy usłyszał gwar zbliżających się ku niemu żołnierzy. Uniósł wzrok, zobaczył źródło wrzawy, mruknął do Arshauma: — Wybaczysz mi, mam nadzieje — i umknął co sił w nogach.
Koczownik pobiegł również — po łuk, jaki trzymał w swej kwaterze, by sprzedać swoje życie tak drogo, jak to tylko możliwe.
Lecz wojownicy nie zwrócili na niego uwagi, tak jak nie zwrócili uwagi na okrzyki trwogi, które rozległy się w westybulu Pałacu, kiedy przemknęli przezeń za Nephonem Khoumnosem. Videssańczyk poprowadził ich w górę po szerokich schodach z polerowanego marmuru, wznoszących się w głębi westybulu. Gdy wspięli się na nie, wydyszał:
— Pokoje tego bękarta znajdują się na drugim piętrze. Niejeden raz byłem tutaj z okupem za więźniów; o wiele bardziej wolę tę robotę! — Towarzyszący mu ludzie poparli go okrzykiem.
Gawtruz z Thatagush niósł do własnych apartamentów srebrną tacę zastawioną smażonym mięsem i kandyzowanymi owocami, kiedy schody za nim wybuchnęły wrzawą żołnierzy. Choć tłusty i po pięćdziesiątce, nie postradał refleksu wojownika. Cisnął swoją tacę z jedzeniem i wszystkim, co się na niej znajdowało, w tych, których uznał za napastników.
Hemond odbił wirującą tacę tarczą. Jeden czy drugi żołnierz krzyknął, kiedy trafiły go gorące kawałki mięsa. Jeszcze inny poślizgnął się na tłuszczu, jaki pozostawił za sobą spadający po schodach drób, i rozciągnął się jak długi.
— Phos! — mruknął Khoumnos. Zawołał do Gawtruza: — Litości, mężny panie! Nic do ciebie nie mamy; szukamy Avshara.
Usłyszawszy to, Gawtruz opuścił nóż, który wyciągnął zza pasa. Jego oczy rozszerzyły się. — Człowieka z Yezd?
On i wy jesteście wrogami — tak, lecz jest ambasadorem i nie może być napastowany. — Marek zauważył, że Taso Vones miał rację na tym nieszczęsnym przyjęciu przed paroma dniami; w potrzebie, videssański Gawtruza był doskonały, elegancki i bez akcentu.
— Ambasadorowie, którzy przestrzegają prawa narodów, posiadają jego ochronę — odparował Khoumnos. — Czarownicy, którzy wynajmują nożowników do nocnych zamachów, nie mają jej. — Jego ludzie i ludzie Hemonda zgromadzili się już przed solidnymi drzwiami, na których widniała pantera Yezd. Khoumnos rozkazał: — Zapukać raz, delikatnie. Nie chciałbym, by mówiono, że wdarliśmy się do apartamentów bez ostrzeżenia.
Ostrzegawcze puknięcie z trudem można było nazwać delikatnym; tuzin ciężkich pięści walnęło w drzwi. Nie usłyszeli żadnej odpowiedzi. — Wyłamać je! — warknął Khoumnos. Lecz drzwi tak zagorzale opierały się barkom i obutym stopom, że Skaurus zastanowił się, czy to tylko mocny rygiel, czy też może magia trzyma je zamknięte.
— Dość tej głupoty! Zejdźcie mi z drogi! — Jeden z Namdalajczyków, ciemnowłosy olbrzym o potężnych ramionach, wolał używać topora swych halogajskich kuzynów. Ludzie szybko cofnęli się, by zrobić mu miejsce do zamachu. Poleciały drzazgi, a deski rozszczepiły się, gdy jego topór wrąbał się w drzwi aż po stylisko.
Po tuzinie uderzeń pokonane drzwi obwisły na zawiasach. Żołnierze wkroczyli do pokoi wroga z gotową do użycia bronią. Khoumnos stał przed drzwiami, wciąż od nowa wyjaśniając wstrząśniętym, przestraszonym albo rozgniewanym dyplomatom, którzy zarzucali go pytaniami, po co przybyli Videssańczycy.