Po wejściu Marek pomyślał najpierw, że choć żądza władzy i zniszczenia Avshara nie miała granic, to nie pociągała za sobą pragnienia osobistego luksusu. Z wyjątkiem videssańskiego biurka, ambasada Yezd umeblowana była w stylu koczowników. Poduszki zajmowały miejsca krzeseł, a stoły były wystarczająco niskie, by mogli z nich korzystać siedzący na ziemi ludzie. Zarówno poduszki jak i stoły były czarne, ściany zaś miały barwę szarego dymu.
Drzwi pomiędzy oficjalnymi biurami Yezd a prywatną kwaterą Avshara były zamknięte, lecz parę uderzeń topora poradziło sobie z tym. W prywatnych pokojach Avshara nie znaleziono go tak samo, jak w oficjalnej części ambasady Yezd. Nie zaskoczyło to Marka; pokoje sprawiały wrażenie martwych, jak coś porzuconego i zapomnianego. Videssańczycy przybyli za późno.
Pokój Yezda był równie oszczędnie wyposażony co biura: jeszcze trochę niskich, czarno lakierowanych stołów, poduszek i mata do spania z wojłoku wypchanego końskim włosiem. Nad matą wisiał obraz przedstawiający wojownika o srogim obliczu, całego ubranego na czarno i ciskającego jaskrawobłękitny piorun. Kroczył przez stosy nagich, zakrwawionych ofiar, ścigając uciekające słońce. — Skotos! — mruknęli do siebie videssańscy żołnierze; ich palce ułożyły się w znaki odpędzające zło.
Na jednym ze stołów stał mały metalowy koszyk i jeszcze jeden obraz mrocznego boga, którego czcili mieszkańcy Yezd. Obok obrazu leżały żałosne szczątki białego gołębia z ukręconym łebkiem. Koszyk wypełniony był popiołem; Avshar wyjechał nie mając zamiaru wrócić i spalił te papiery, których nie chciał pokazać swoim wrogom.
Ani Videssańczycy, ani Namdalajczycy nie chcieli zbliżać się do tego stołu, lecz kiedy Marek obszedł go, zobaczył na podłodze skrawek pergaminu zwęglony na skraju; musiał wypaść z koszyka, zanim zdążył objąć go ogień. Pochylił się, by go podnieść, i krzyknął w nagłym podnieceniu: była to mapa z naszkicowanymi konturami miasta i jego murów, z pajęczą czerwoną linią wiodącą od Pałacu Ambasadorów do jakiejś wieży nad brzegiem morza.
Jego towarzysze stłoczyli się wokół niego słysząc okrzyk, zaglądając mu przez ramię i pytając, co znalazł. Ich zawód, wywołany faktem, że nie pochwycili Avshara w jego legowisku zniknął, kiedy zrozumieli, co Rzymianin trzyma w ręku. Składali mu gratulacje potrząsając ręką i klepiąc po plecach.
— Druga szansa! — krzyknął Hemond. — Phos naprawdę jest dzisiaj z nami!
— Wciąż nie ma czasu do stracenia — rzekł Nepos. — Powinniśmy świętować po złapaniu Yezda, nie przedtem.
— Racja, kapłanie — przytaknął Hemond. Pozostawiwszy dwóch swoich ludzi i tyluż Videssańczyków, by dalej przeszukiwali pomieszczenia ambasady, wyprowadził resztę do Nephona Khoumnosa, który wciąż usprawiedliwiał obecność żołnierzy przed otaczającymi go dyplomatami.
Marek wetknął mu kawałek pergaminu pod nos. Oczy Khoumnosa zbiegły się, kiedy wyrwał go z rąk Rzymianina i próbował skupić na nim wzrok. — Zatem gra jeszcze nie skończona! — zawołał. Skłonił się posłom i ich pomocnikom, mówiąc: — Dalsze wyjaśnienia muszą poczekać na to, co się wydarzy. — Przepchnął się przez tłum, krzycząc do swych ludzi: — Czekajcie, głupcy, to ja mam mapę!
Wieża pokazana na mapie Avshara znajdowała się w północnozachodnim krańcu Videssos, tam gdzie miasto wcinało się najdalej w cieśninę zwaną Końskim Brodem. Było to jakieś pół mili na północ i nieco na zachód od Pałacu Ambasadorów i miało się wrażenie, że droga wiedzie przede wszystkim pod górę.
Trybun czuł, jak serce mu wali a pot kapie z czoła, kiedy biegł truchtem przez miasto. Towarzyszący mu żołnierze cierpieli o wiele bardziej, ponieważ on miał na sobie tylko opończę i sandały, oni zaś biegli w pełnym uzbrojeniu.
Jeden z Namdalajczyków nie wytrzymał tempa i pozostał w tyle, z twarzą czerwoną jak ugotowany homar.
Do biegu przynaglała Skaurusa świadomość, że tak zimnokrwisty rachmistrz jak Avshar mógł popełnić błąd — i to tak gruby błąd. Nie tylko próba zamachu spełzła na niczym, lecz kiedy zabrał się do niszczenia swych papierów, najistotniejszy z nich wszystkich, szlak jego ucieczki, nie spalił się i dał ścigającym jeszcze jedną szansę d opadnięcia go. Gdyby tylko wiedział — pomyślał Marek — z pewnością zazgrzytałby zębami za tymi swoimi welonami osłaniającymi mu twarz.
Droga skręciła w dół, odsłaniając widok na nadbrzeżny mur Videssos. — To ta! — wydyszał Khoumnos, wskazując na kwadratową wieżę prosto przed nimi. Lecz kiedy łapał oddech, oficerowi w średnim wieku zostało dość powietrza w płucach, by krzyknąć: — Hej, straż wieży! Żadnego śladu Avshara Yezda?
Nikt nie odkrzyknął w odpowiedzi. Kiedy żołnierze minęli ostatnie budynki dzielące ich od muru, ujrzeli czteroosobową wartę leżącą bez ruchu przed otwartymi wrotami wieży strażniczej. Khoumnos zaklął straszliwie. Do Marka powiedział: — Nie mogę sobie przypomnieć, bym przez ostatnie pięć lat słyszał o śpiących strażnikach. Teraz znajduję takich dwukrotnie w ciągu dwóch dni i za każdym razem ty jesteś tego świadkiem. Na święte imię Phosa, jest mi wstyd przed tobą.
Lecz na widok rozciągniętych strażników trybun pomyślał tylko o jednym; o magii, jakiej użył kierowany przez Avshara koczownik, by dostać się do koszar. Wyjaśnił to w paru słowach, dodając:
— Sądzę, że w ten sposób nie zawinili temu, że śpią. To skutek jakiegoś, znanego Avsharowi, czaru. Jego mapa nie kłamała; może wciąż mamy dość czasu, by go złapać, nim przedostanie się na drugą stronę muru.
Nephon Khoumnos wyciągnął rękę i ścisnął go za ramię. — Przybyszu z obcej krainy, jesteś człowiekiem honoru.
— Dziękuję ci — rzekł Marek, zaskoczony i nieco wzruszony.
— Wy dwaj, dajcie już temu spokój! — zawołał Hemond, wyciągając swój prosty miecz z pochwy. — Później będzie dość czasu na dworne rozmówki! — Rzucił się w stronę wieży i przebiegł przez wrota, a reszta wojowników pobiegła za nim, depcząc mu po piętach. Nepos pozostał w tyle, by ocucić zaczarowanych przez Avshara wartowników.
Marek na parę chwil niemal oślepł w nagłym mroku wnętrza wieży. Potykając się, ruszył w górę ciasno skręconej spirali schodów; jedyne światło przedostawało się tutaj przez wąskie otwory strzelnicze pozostawione w murze.
— Stać! — zawołał z góry Hemond. Ludzie klęli, gdy zderzali się ze sobą i potykali, próbując szybko się zatrzymać.
— Co się dzieje? — zapytał Khoumnos, który stał niżej, oddzielony od Namdalajczyka kilkoma żołnierzami.
— Jestem u wejścia do korytarza — odparł Hemond. — Musi prowadzić do magazynu broni albo czegoś podobnego i, widać to wyraźnie w smudze światła padającej przez otwór strzelniczy, jest tutaj skrawek białej wełny, jaki mógł się oderwać od szaty koczownika, gdy przebiegał obok czegoś wystającego i ostrego. Mamy bękarta! — Roześmiał się głośno z czystej radości.
Pełen podniecenia pomruk przebiegł wzdłuż spiralnej linii łowców. Kolejne miecze wyślizgnęły się z pochew. Jeden po drugim mężczyźni wchodzili do odkrytego przez Hemonda korytarza.
Wąski korytarz biegł w murze jakieś pięćdziesiąt stóp, nim kończył się pojedynczymi drzwiami. Ściskając rękojeść miecza, Marek przesunął się naprzód z resztą wojowników.
Nie patrzył już na Avshara jak na wzbudzającego przerażenie, nikczemnego maga, jakim przedstawił go Nepos, lecz jak na niegodziwego, przestraszonego głupca, który potykał się na każdym zakręcie ucieczki i który w końcu zamknął się w pomieszczeniu z jednym tylko wyjściem. Mógł niemal współczuć uwięzionemu po drugiej stronie drzwi Yezda.