Hemond pchnął na próbę drzwi. Otworzyły się nie stawiając żadnego oporu. Przypuszczenia najemnika co do funkcji komnaty sprawdziły się; to rzeczywiście była zbrojownia. Przez wejście Marek mógł dojrzeć zgrabne pęki strzał, ustawione w kozły dzidy, rzędy maczug i mieczy, i — w miarę jak się zbliżał, poszerzając pole widzenia — koniuszek wyciągniętej na podłodze stopy.
Razem z resztą żołnierzy Skaurus wepchnął się do zbrojowni, by przyjrzeć się lepiej. W odróżnieniu od większości z nich, trybun rozpoznał martwego mężczyznę leżącego pod przeciwległą ścianą — to był Mebod, ciągle przestraszony podręczny Avshara. Głowę miał wykręconą pod nienaturalnym kątem; jego kark został złamany tak samo, jak szyja gołębia na ołtarzu Skotosa w prywatnej kwaterze Avshara.
Bezsensowność i złośliwe okrucieństwo zabójstwa tego nieszkodliwego, małego człowieczka oszołomiły trybuna. Sprawiły też coś jeszcze — Avshar z pewnością był tutaj, lecz już go nie ma — pomyślał Marek. Gdzie zatem podziewa się zbiegły emisariusz Yezd?
Niemal w tej samej chwili, kiedy ta myśl przemknęła mu przez głowę, rozległ się za nimi huk zatrzaskujących się drzwi. Choć przedtem otworzyły się kusząco pod najlżejszym dotknięciem Hemonda, teraz nie chciały poddać się oszalałym szarpnięciom wszystkich uwięzionych za nimi wojowników. Niespodziewanie sam zamiast ofiary pochwycony w pułapkę, Marek poczuł przebiegający po ciele dreszcz przerażenia.
— Ach, jak miło. Moi goście przybyli wreszcie. — Na dźwięk tego głębokiego głosu, pełnego lodowatej nienawiści, ręce żołnierzy opadły z mosiężnej klamki. Odwrócili cię jak jeden mąż w pełnym grozy niedowierzaniu. Z głową wciąż opartą na prawym ramieniu, z wytrzeszczonymi, ślepymi oczyma, zwłoki Meboda stały na nogach, lecz z martwych ust wydobywał się głos Avshara.
— Byliście tak dobrzy, i tak sprytni, by odpowiedzieć na zaproszenia, jakie wam zostawiłem — ciągnął czarownik, podporządkowawszy służącego swej woli tak samo po śmierci, jak za życia — iż pomyślałem, że powinienem przygotować na wasze przybycie stosowne powitanie. — Z podrygującym wdziękiem kierowanej sznurkami marionetki to, co kiedyś było Mebodem, rozrzuciło szeroko ręce. Na ten ruch broń zmagazynowana w zbrojowni ożyła i poleciała na ogłuszonych mężczyzn, którzy przed paroma jeszcze chwilami myśleli o pojmaniu czarownika-posła z Yezd.
Jeden z Videssańczyków padł od razu, kiedy włócznia przeszyła tak jego kolczugę, jak i ciało. W chwilę później jakiś Namdalajczyk znalazł się na ziemi obok niego; w jego szyi tkwił, wbity od tyłu, sztylet. Inny krzyknął ze strachu i bólu, gdy na jego ramieniu wylądowała maczuga.
Marek nigdy nie wyobrażał sobie — nigdy nie chciał sobie wyobrażać — walki takiej jak ta, walki mężczyzn z dzidami i mieczami, które unosiły się w powietrzu i uderzały jak olbrzymie, rozzłoszczone osy. Nic nie dawało oddawanie ciosów; nie istniał szermierz, którego można było powalić. Gorzej: żadne szurnięcie stopy, żadne zdradzieckie spojrzenie nie dawało wskazówek, gdzie spadnie następny cios. Wojownicy zostali zmuszeni do czysto obronnej walki i, porażeni w ten sposób beznadziejnością swych wysiłków, odnosili rany zadane ciosami, które łatwo odbiliby, gdyby mieli za przeciwnika człowieka. Nie tracąc swej zwykłej bystrości, Hemond uderzył mieczem ożywionego trupa Meboda, lecz jego cios nic nie dał — broń wciąż na nich spadała.
Wraz z pierwszym brzękiem zaczarowanej stali druidyczne runy na ostrzu Skaurusa zapłonęły ognistym blaskiem. Miecz, który zetknął się z rozpłomienionym ostrzem, spadł ze szczękiem na podłogę i nie uniósł się już. To samo powtórzyło się znowu i znowu. Jednak tak wiele ostrzy unosiło się w powietrzu, żeby zadać cios, że Rzymianin musiał wytężać wszystkie siły, by pozostać przy życiu. Robił też co w jego mocy, by ochronić swych towarzyszy, lecz kiedy spróbował podążyć śladem Hemonda i powalić Meboda swym potężnym mieczem, odcieleśniona broń zatrzymała go i odepchnęła, krwawiącego z kilku ran.
Od zewnątrz ktoś zaczął walić w drzwi. Marek krzyknął ostrzegawczo, lecz jego okrzyk został zagłuszony rykiem bólu Hemonda. Z piersi Namdalajczyka sterczał wbity aż po rękojeść miecz. Jego ręce zacisnęły się na rękojeści morderczej broni, a potem opadły bezwładnie, gdy osuwał się na ziemię.
Po drugiej stronie drzwi rozległ się okrzyk głośniejszy nawet od krzyku Hemonda. — Otwórz się, na święte imię Phosa! — ryknął Nepos i drzwi runęły do środka, jak gdyby kopnięte. Kapłan-mag wskoczył do zbrojowni z uniesionymi ramionami. Był niskim człowiekiem, lecz otaczająca jego krągłą postać trzeszcząca aura mocy sprawiała wrażenie, że jest wyższy niż w rzeczywistości.
Rozpoznawszy tkwiące w Neposie niebezpieczeństwo, atakująca z powietrza broń Avshara porzuciła uzbrojonych w zwykłe miecze ludzi i rzuciła się na tego nowego wroga. Lecz w kapłanie znalazły równego sobie przeciwnika. Nepos wykonał rękoma trzy szybkie ruchy, przy każdym z nich wykrzykując fragment modlitwy albo zaklęcia. Nim ostrza zdołały go dotknąć, spadły bezwładnie na podłogę. Ciało Meboda osunęło się razem z nimi, by znowu stać się niczym więcej niż zwłokami.
Było to jak przebudzenie się z koszmaru. Żołnierze, którzy wciąż jeszcze trzymali się na nogach, przez parę chwil nie opuszczali broni, ledwie śmiać uwierzyć, że powietrze znowu jest puste i spokojne. Lecz mimo tej ciszy rozrzucona wszędzie broń i ciała na podłodze wskazywały, że nie był to sen.
Gdy ci, którzy przeżyli czarodziejski atak, pochylili się oszołomieni nad leżącymi na podłodze żołnierzami stwierdzili, że czterech z nich nie żyje: Videssańczyk, zabity na samym początku, i trzech Namdalajczyków, wśród nich Hemond. Oficer najemników poległ, kiedy wybawienie było tuż-tuż. Marek potrząsnął głową, gdy zamykał nieruchome oczy Hemonda. Gdyby nie natknął się na Namdalajczyków szukając Nephona Khoumnosa, dobry żołnierz, który stawał się dobrym przyjacielem, nadal by żył.
Wciąż spoglądając na ciało Hemonda, trybun wzdrygnął się, gdy ktoś dotknął jego ramienia. Odwróciwszy się ujrzał Neposa; pucołowata twarz kapłana była wymizerowana i ściągnięta. — Pozwól, że ci je podwiążę — powiedział kapłan.
— Hmm? Och, tak, bierz się do roboty. — Zamyślony, Skaurus niemal zapomniał o własnych ranach. Nepos zabandażował je z taką samą zręcznością, jaką w podobnych przypadkach okazywał Gorgidas.
Bandażując, kapłan mówił, i Marek dowiedział się, że nie jest jedynym, który obarcza się winą. Nepos mógł mówić do każdego bądź do nikogo; słuchając go, Rzymianin pojął, że Nepos stara się zrozumieć przyczyny tego, co się stało.
— Gdybym nie zatrzymał się, aby unicestwić drobne zaklęcie — mówił gorzko kapłan — mógłbym powstrzymać to o wiele nikczemniejsze. Phos zna swoje ścieżki, lecz to gorzka rzecz obudzić ze snu czterech mężczyzn tylko po to, by ujrzeć, jak umiera czterech innych.
— Zrobiłeś to, co leży w twojej naturze — pomagać tam, gdzie tylko ujrzałeś, że pomoc jest potrzebna — powiedział mu Marek. — Nie możesz być tym, czym jesteś, i postępować inaczej. Nic nie można poradzić na to, co stało się potem.
Nepos nie zgodził się z tym.
— Odbierasz to jak Halogajczyk — uważasz, że istnieje przeznaczenie, przed którym żaden człowiek nie ma szans uciec. Lecz my, którzy czcimy Phosa, wiemy, że to nasz bóg jest tym, który kształtuje nasze życie, i usiłujemy zrozumieć jego zamiary. Jednak w życiu człowieka są chwile, kiedy trudno, naprawdę trudno jest je zrozumieć.
Poruszając się powoli, jak gdyby wciąż ogarnięci złym snem, z którego właśnie przed chwilą się wyrwali, wojownicy podwiązywali sobie nawzajem rany. Niemal w zupełnej ciszy dźwignęli ciała swych poległych towarzyszy — również ciało Meboda — i potykając się znieśli je po spiralnych schodach i wynieśli w blask słońca.