Spotkali tam wartowników, których ocucił Nepos. Jeden z wartowników, z trwogą na twarzy, rzekł do Marka:
— Proszę, nie wiń nas za niedopełnienie naszych obowiązków. W jednej chwili staliśmy wszyscy na warcie, a zaraz potem pochylał się nad nami ten kapłan, odczyniając magię, która nas powaliła. Nie zasnęliśmy z własnej woli.
W każdym innym czasie Rzymianina ucieszyłby sposób, w jaki jego reputacja rozprzestrzeniła się w szeregach Videssańskiej armii. Teraz jednak mógł tylko powiedzieć ze znużeniem:
— Wiem. Czarodziej, który was podszedł, oszukał nas wszystkich. Umknął i nie wątpię, że wielu w Imperium będzie miało powody, by tego żałować.
— Ten podrzutek nie jest jeszcze bezpieczny — oświadczył Nephon Khoumnos. — Choć przedostał się przez cieśninę, czeka go pięćset mil drogi przez nasze zachodnie prowincje, nim dotrze do granic swego przeklętego kraju. Nasze latarnie sygnałowe mogą przesłać wiadomość, by zamknąć granice, o wiele szybciej, niż zdoła dotrzeć do nich jakikolwiek człowiek, nawet czarodziej. Wydam zaraz rozkazy, by rozpalić latarnie; zobaczymy, jakie powitanie nasi akritai zgotują dla tego bękarta czarownika! — I Khoumnos odszedł, z ramionami pochylonymi naprzód, jak gotowy na wszystko człowiek, który stawia czoło burzy.
Skaurus mógł tylko podziwiać jego nieustępliwość, lecz nie sadził, by to cokolwiek dało. Jeśli Avshar zdołał umknąć z najsilniej strzeżonego miasta, jakie znał ten świat, to niewiarygodne było, by żołnierze pilnujący granic Videssos, bez względu na to, jak zręczni, potrafili powstrzymać go przed prześlizgnięciem się do własnego, mrocznego kraju.
Odwrócił się do Namdalajczyków. Choć wzdragał się przed tym, czuł że jest coś, co musi zrobić; coś, do czego potrzebował dobrej woli tych ludzi. Powiedział:
— To nieszczęśliwy traf wiódł mnie tego ranka. Teraz trzech z was nie żyje, przez ten nieszczęśliwy traf. Nie znałem go długo, lecz byłem szczęśliwy nazywając Hemonda swoim przyjacielem. Jeśli nie jest to wbrew waszym zwyczajom, wydaje mi się aż nadto zasadne, bym należał do tych, którzy zaniosą jego pani wieść o jego zgubie. Czuję się odpowiedzialny za jego śmierć.
— Człowiek żyje tak długo jak żyje, i ani dnia dłużej — rzekł jeden z najemników z Księstwa. Czy wyznawał kult Phosa, czy nie, pozostałości jego halogajskich przodków wciąż były w nim żywe. Namdalajczyk mówił dalej: — Robiłeś co mogłeś, by powstrzymać atak swoim mieczem. Tak jak i my. Honorowa przysługa może sprawić ból, lecz nie jest czymś, za co można się winić.
Przerwał na chwilę, by spojrzeć w oczy swych rodaków. Zadowolony z tego, co w nich wyczytał, powiedział:
— Nic w naszych zwyczajach nie przemawia przeciwko temu, byś był człowiekiem, który zaniesie Helvis miecz Hemonda. — Dostrzegłszy na twarzy Skaurusa brak zrozumienia, powiedział: — To jest nasz zwyczaj mówienia bez słów tego, co jest zbyt bolesne do wyrażenia słowami. Nie ciąży na tobie żadna wina — powtórzył najemnik — lecz gdyby tak było, to co uczyniłeś teraz, zmazałoby ją. Zwą mnie Embriak, syn Rengara, i jestem zaszczycony tym, że cię znam.
Pozostałych sześciu Namdalajczyków skinęło poważnie głowami; jeden po drugim wymieniali swe imiona i ujmowali rękę trybuna w podwójny uścisk swych rąk zgodnie ze zwyczajem, jaki zdawał się wspólny dla wszystkich mieszkańców północy. Po zakończeniu tej krótkiej formalności podnieśli ponownie swoje brzemię i rozpoczęli smutną wędrówkę z powrotem do swych kwater.
Wieści o tym, co się wydarzyło, rozprzestrzeniły się jak wicher, jak to zawsze działo się w Videssos. Nim jeszcze żołnierze przebyli połowę krótkiej przecież drogi, w mieście zaczęły rozbrzmiewać pierwsze okrzyki — Śmierć Yezd! — Skaurus ujrzał grupę mężczyzn uzbrojonych w maczugi i sztylety, pędzących aleją za jakimś obcokrajowcem lub kimś innym — nigdy się nie dowiedział, czy był to Yezda, czy nie.
W czasie mozolnego marszu do pałacowego kompleksu, martwy ciężar ciała Hemonda wywołał ból w ramionach trybuna, choć niósł go wraz z drugim Namdalajczykiem. Marek i wszyscy jego towarzysze byli ranni. Powoli przemierzali drogę do koszar najemników, zatrzymując się niejeden raz, by złożyć na ziemi ciała zabitych i odpocząć przez chwilę. Ich brzemię wydawało się cięższe po każdym odpoczynku.
Marek bez przerwy zastanawiał się, dlaczego obarczył się zadaniem powiadomienia kobiety Hemonda o jego śmierci. To, co powiedział Namdalajczykowi, było prawdą, lecz miał niepokojącą świadomość, że nie była to cała prawda. Pamiętał, jak pociągająca wydała mu się Helvis, nim dowiedział się, że jest związana z innym mężczyzną, i podejrzewał, że pozwolił, by jej powab wpłynął na jego zachowanie.
Dość tego, półgłówku — powiedział sobie — robisz tylko to, co musisz zrobić. Lecz… Helvis była bardzo piękna.
Koszary Namdalajczyków stanowiły wyspę ironicznego spokoju wśród wzbierającego w Videssos fermentu. Ponieważ byli obcokrajowcami i heretykami, ludzie z Księstwa mieli niewiele powiązań z nieustannie obracającym się miejskim młynem pogłosek i nic nie wiedzieli o pułapce, jaką Avshar zastawił na ich rodaków. Dwóch mężczyzn mocowało się przed koszarami. Wielki tłum zagrzewał ich do walki, wykrzykując słowa zachęty i stawki zakładów. Dwóch innych żołnierzy ćwiczyło walkę na miecze, krzyżując z brzękiem klingi. Z pobliskiej kuźni do uszu Marka doszedł głębszy brzęk — młota kującego gorącą stal. Kilku wyspiarzy klęczało albo siedziało na ziemi grając w kości. Marek uświadomił sobie, że ilekroć mijał ich koszary, widział grających w kości żołnierzy, a poza tym namiętnie zakładali się o niemal wszystko. Wydawało się, że hazard bardzo ich pociągał.
Ktoś z obrzeża tłumu odwrócił wzrok od półnagich zapaśników i ujrzał zbliżających się wojowników i ich posępne brzmię. Jego przekleństwo skierowało ku nim więcej oczu; jeden z szermierzy odwrócił nagle głowę i upuścił swój miecz, zaskoczony i wstrząśnięty. Ostrze przeciwnika rozpoczynało właśnie swe zwycięskie uderzenie, kiedy jego posiadacz również dostrzegł ciała, jakie nieśli powracający żołnierze. Cios nie dotarł do celu.
Namdalajczycy popędzili ku powracającym, wykrzykując pytania w silnie akcentowanym dialekcie, jakim mówili między sobą. Marek w najlepszym razie ledwie rozumiał ich język; teraz zbyt mocno przycisnęła go własna niedola, by wysilać się na to. On i najemnik, który pomagał mu nieść Hemonda, po raz ostatni złożyli swe brzemię. Rzymianin odpiął pochwę z mieczem od pasa Hemonda i torując sobie drogę wśród tłumu Namdalajczyków ruszył ku ich koszarom.
Większość najemników cofnęła się, by go przepuścić, kiedy zobaczyli co niesie, lecz jeden z nich chwycił go za ramię, wykrzykując coś we własnym języku. Skaurus zrozumiał zaledwie jedno czy dwa słowa, ale Embriak odparł: — Wziął to na siebie i ma do tego prawo. — Mówił w czystym videssańskim, tak by zarówno jego rodak, jak i trybun mogli go zrozumieć. Drugi wyspiarz skinął głową i puścił Marka.
Koszary Namdalajczyków były, jeśli to w ogóle możliwe, jeszcze bardziej komfortowe niż kwatery Rzymian. Po części wynikało to oczywiście z tego, że namdalajski kontyngent znajdował się w videssańskiej armii już od lat i w ciągu tych lat przybysze z Księstwa poświęcili wiele pracy, by uczynić swe mieszkania tak przytulnymi, jak to tylko możliwe. W przeciwieństwie do nich, Rzymianie nie przekształcili jeszcze swej sali na swoją modłę.