Ponieważ wielu najemników spędzało znaczną część swego życia w służbie Videssos, nie mogło dziwić, że zakładali w stolicy rodziny albo z kobietami z Imperium, albo z żonami czy z ukochanymi, które przybyły wraz z nimi z Księstwa. Ich koszary odzwierciedlały tę sytuację. Tylko parter stanowił wspólną salę tak jak u Rzymian; salę, gdzie mieszkali wojownicy, którzy nie założyli rodzin.
Piętro zostało podzielone na rozmaitych rozmiarów apartamenty.
Wspominając Helvis machającą do niego z okna na górze — zaledwie przed dwoma dniami? — Marek wspiął się schodami; szerokim, prostym rzędem stopni, w niczym nie przypominających wąskiej spirali, która zawiodła ich w pułapkę zastawioną przez Avshara, na piętro. Teraz odczuwał więcej obaw niż wówczas, kiedy ścigał czarownika; miecz Hemonda ciążył mu jak ołów.
Dzięki wspomnieniu Helvis pokazującej mu klejnot, który nabyła za wygrane pieniądze, trybun wiedział, gdzie skręcić w korytarzach na piętrze. Z otwartych drzwi przed sobą usłyszał czysty kontralt, który dobrze pamiętał.
— Teraz zostaniesz tutaj przez parę chwil — mówiła stanowczym tonem Hel vis. — Chcę się dowiedzieć, skąd to całe zamieszanie na dole.
Marek i Helvis równocześnie znaleźli się w wejściu. Cofnęła się o krok, śmiejąc się z zaskoczenia.
— Witaj, Marku! — powiedziała. — Szukasz Hemonda? Nie wiem, gdzie jest; powinien wrócić z placu ćwiczeń już jakiś czas temu. I co się tam dzieje na zewnątrz? Moje okno nie pozwala mi zobaczyć.
Przerwała, teraz dopiero przyjrzawszy mu się dobrze.
— Dlaczegoś taki ponury? Czy coś… — Zająknęła się, gdy w końcu rozpoznała, schowany w pochwie miecz, który trzymał Marek. — Nie — powiedziała. — Nie. — Krew odpłynęła jej z twarzy; kostki pobielały, kiedy zacisnęła rękę na klamce, szukając wsparcia, którego nie mogła tam znaleźć.
— Kim jest ten człowiek, mamo? — Nagi, mniej więcej trzyletni chłopiec podszedł, by spojrzeć na Skaurusa zza spódnicy Helvis. Miał niebieskie oczy i taką jak Hemond strzechę blond włosów. Marek nie wyobrażał sobie, że mógłby czuć się gorzej, lecz nie wiedział wówczas, że Hemond ma syna.
— Nie schodzisz na dół? — zapytał matkę berbeć.
— Tak. Nie. Za chwilę. — Helvis wpatrywała się w twarz trybuna, błagając oczyma o inne, jakiekolwiek inne wyjaśnienie niż to, którego lękała się na widok miecza Hemonda w jego rękach. Zagryzł usta, aż ból sprawił, że zamrugał, lecz nie mógł powiedzieć ani uczynić nic, co wymazałoby niemą wieść o stracie, którą przyniósł.
— Nie schodzisz na dół, mamo? — zapytał znowu chłopczyk.
— Cicho, Malrik — odpowiedziała nieobecnym tonem Helvis. — Wracaj do środka. — Wyszła na korytarz, zamykając za sobą drzwi. — Więc to prawda? — spytała głosem, w którym bardziej niż cokolwiek innego pobrzmiewało zdumienie. Choć wypowiedziała te słowa, oczywiste było, że w nie wierzy.
Marek mógł tylko skinąć głową.
— To prawda — odpowiedział tak łagodnie, jak potrafił. Nie patrząc na trybuna, poruszając się powoli, jakby we śnie, ujęła miecz Hemonda w swoje ręce i odebrała go Markowi. Dotknęła pieszczotliwie wysłużonej, owiniętej w niewyprawioną skórę rękojeści. Jej dłoń — jak zauważył Marek w jednym z tych oderwanych przebłysków, o których wiedział, że zapamięta je na zawsze — choć duża jak na kobiecą dłoń, była o wiele za mała, by uchwycić porządnie rękojeść.
Nie unosząc głowy, oparła miecz o ścianę przy zamkniętych drzwiach wiodących do jej pokoi. Gdy w końcu spojrzała na trybuna, po jej policzkach płynęły łzy, choć nie słyszał, by zaczęła płakać. — Zaprowadź mnie do niego — powiedziała. Kiedy szli korytarzem, zaciskała ręce na jego ramieniu, jak tonący człowiek obejmujący złomek masztu, by parę chwil dłużej utrzymać się na wodzie.
Wciąż szukała drobiazgów, których nie rozumiała, by umknąć przed koniecznością stawienia czoła wielkiemu niepojętemu, które leżało, zimne i sztywniejące, przed koszarami.
— Dlaczego ty przyniosłeś mi jego miecz? — zapytała trybuna. — Nie mam nic złego na myśli, nie chcę cię urazić, lecz nie jesteś jednym z nas, nie znasz naszych zwyczajów. Wiec dlaczego ty?
Skaurus wysłuchał tego pytania z zamierającym sercem. Dałby wiele za wiarygodne kłamstwo, lecz nie miał żadnego pod ręką; w każdym razie taka fałszywa dobroć byłaby gorsza niż żadna.
— Wydawało się, że powinienem to zrobić — powiedział — ponieważ to ja jestem winien temu, że poległ.
Zatrzymała się tak nagle, jak gdyby ją uderzył; jej paznokcie zmieniły się w pazury wbijające się w jego ciało. Dopiero po chwili, stopniowo, zaczęła docierać do niej żałość malująca się na twarzy i brzmiąca w głosie Rzymianina. Twarz Helvis straciła dziki wyraz, który się na niej pojawił. Jej ręka rozluźniła się; Marek czuł krew ściekającą po ramieniu z miejsca, gdzie wryły się w niego jej paznokcie.
— Opowiedz mi — powiedziała i zrobił to, kiedy schodzili na dół; początkowo niepewnie, lecz w miarę, jak rozwijała się opowieść, coraz potoczyściej.
— Koniec był bardzo szybki, pani — zakończył niezręcznie, starając się znaleźć w tym tyle pociechy, ile mógł. — Chyba nawet nie zdążył poczuć wielkiego bólu. Ja… — Wzbierająca świadomość daremności jakichkolwiek przeprosin czy wyrazów współczucia, jakie mógł jej złożyć, uciszyła go tak skutecznie jak knebel.
Poczuł na ramieniu dotyk ręki Helvis; tak łagodny, jak przed chwilą był dziki.
— Nie możesz dręczyć się, że zrobiłeś coś, co było tylko twoim obowiązkiem — powiedziała. — Gdyby Hemond znalazł się na twoim miejscu, poprosiłby cię o to samo. Taki już był — dodała cicho i znowu zapłakała, gdy prawda o jego śmierci zaczęła przedzierać się przez zapory, które wzniosła.
To, że próbowała pocieszyć go, sama cierpiąc, zdumiało Marka i równocześnie sprawiło, że poczuł się jeszcze gorzej. Taka kobieta nie zasługiwała, by jej życie przewróciło się do góry nogami przez przypadkowe spotkanie i knowania czarodzieja. Kolejny punkt przeciwko Avsharowi — stwierdził — jakby jeszcze jakieś były potrzebne.
Po półmroku panującym w koszarach, jasne słońce na zewnątrz oślepiło Rzymianina. Ujrzawszy tłum wciąż hałasujący nad ciałami Hemonda i jego towarzyszy, Helvis puściła ramię Skaurusa i pobiegła ku nim. Nagle samotny wśród obcych, trybun poczuł kolejny przypływ zrozumienia dla sytuacji Viridoviksa. Najszybciej jak zdołał, znalazł jakąś wymówkę, by odejść, i pragnąc cofnąć czas, by przeżyć ten dzień zupełnie inaczej, ruszył z powrotem do koszar Rzymian.
Kiedy tak stał pocąc się w pełnym rynsztunku na wyniesieniu centralnego kręgu amfiteatru Videssos, Skaurus stwierdził, że nigdy nie widział takiego morza ludzi zgromadzonych w jednym miejscu. Pięćdziesiąt tysięcy, siedemdziesiąt tysięcy, sto dwadzieścia tysięcy? — nie istniał żaden sposób, by określić ich liczbę. Przez trzy dni heroldzi biegali po mieście obwieszczając, że tego dnia w południe przemówi Imperator; wielka arena zaczęła wypełniać się o świcie i teraz, parę minut przed południem, niemal każdy jej skrawek był zapchany ludźmi.
Jedyne wolne od ludzi miejsce w całym tym ścisku stanowiła aleja wiodąca do Wrót Imperatora w zachodnim krańcu długiego owalu amfiteatru do jego grzbietu, i sam ów grzbiet. A brak ludzi na tym drugim był jedynie względny. Wraz z posągami z marmuru, brązu i złota, wraz ze strzelającymi w niebo iglicami ze złoconego granitu, grzbiet mieścił mnóstwo videssańskich urzędników w ich barwnych, uroczystych szatach, kapłanów rozmaitych stopni w błękitnych togach swego stanu i oddziały wszystkich narodów znajdujących się w służbie Imperium. Wśród nich Skaurus i dowodzony przez niego manipuł zajmowali tego dnia zaszczytne miejsce, bowiem stali tuż pod podwyższoną trybuną, z której wkrótce Mavrikios Gavras miał przemówić do tłumu.