Выбрать главу

— Dobrze walczyliście — zawołał do Rzymian w poprawnej łacinie. — Czy nie poddacie mi się teraz, by skończyć z tą bezsensowną rzezią? Uratujecie swoje życie, pamiętajcie.

Trybun wojenny zastanowił się rzetelnie nad poddaniem siebie i swoich ludzi. Z jakiegoś powodu był skłonny uwierzyć w dobre intencje Gala, lecz wątpił, czy barbarzyńca potrafi zapanować nad swoimi towarzyszami po tym, kiedy Rzymianie znajdą się już w ich mocy. Pamiętał aż nadto dobrze zwyczaj Galów, zgodnie z którym złodziei i rozbójników palono żywcem w wiklinowych klatkach w kształcie człowieka, i wiedział, że Rzymian, już jako jeńców, łatwo byłoby o coś takiego obwinić.

Głos legionisty komentujący propozycję wodza Galów zabrzmiał głośno w zapadłej ciszy.

— Pieprzyć bękarta! Jeśli nas chce, niech nas sobie weźmie i zapłaci za to rachunek!

Po tym Marek nie czuł potrzeby udzielenia jakiejkolwiek wyraźnej odpowiedzi. Celt zrozumiał.

— Zatem zostanie wypisany na waszych głowach — ostrzegł.

Odwrócił się do swoich ludzi, wykrzykując rozkazy. Żołnierze, którzy postanowili usiąść na chwilę, dźwignęli się z ziemi, mocniej zaciskając ręce na dzidach, mieczach czy maczugach. Ruszyli naprzód i obłędny łoskot, jakby z kuźni szaleńców, rozległ się znowu.

Pierścień Rzymian wygiął się, lecz nie został przerwany. Nieruchome ciała zabitych i zmięte postacie rannych wstrzymywały natarcie Galów; niejeden potknął się śmiertelnie, próbując wspiąć się na nie. Parli jednak dalej.

— Poddajcie się, głupcy, kiedy większość z was jeszcze żyje! — ryknął wódz Celtów do swych przeciwników.

— Kiedy powiedzieliśmy „nie” pierwszy raz, nie uwierzyłeś nam? — odkrzyknął Marek.

Gal uniósł miecz w wyzwaniu. — Może kiedy zostaniesz zabity, następny Rzymianin na twoim miejscu będzie miał więcej rozumu!

— Twoje niedoczekanie, psiakrew! — warknął Gajusz Filipus, lecz wielki Celt już ruszył. Ściął jednego Rzymianina, a dwóch innych kopniakami odrzucił na bok. Uchylił się przed ciosem złamanej włóczni zadanym tak, jakby to była maczuga i uderzeniem miecza z kolana posłał atakującego go żołnierza na ziemię. Kiedy znalazł się w szeregach Rzymian, rzucił się na Marka z gotowym do zadania ciosu mieczem.

Wielu legionistów, z Gajuszem Filipusem na czele, poderwało się, by zagrodzić mu drogę, lecz Marek powstrzymał ich machnięciem ręki. Walka zamarła, gdy za obopólną, milczącą zgodą, obie armie złożyły broń, by obserwować pojedynek swych dowódców.

Uśmiech rozjaśnił twarz Celta, kiedy zobaczył, że Marek zgadza się na pojedynek. Uniósł miecz w pozdrowieniu i powiedział:

— Jesteś odważnym człowiekiem, drogi Rzymianinie. Chciałbym poznać twoje imię, na wypadek, gdybym miał cię zabić.

— Nazywam się Marek Emiliusz Skaurus — odparł trybun. Czuł, że w większym stopniu wypełnia go rozpacz niż odwaga. Wojna była dla Celta istotą jego życia, podczas gdy on sam tylko się w nią bawił; bardziej dla spełnienia swych politycznych ambicji niż z miłości do walki.

Pomyślał o swojej rodzinie w Mediolanie, o rodowym nazwisku, które przepadnie, jeśli on zginie tutaj. Jego rodzice żyli jeszcze, lecz minął już czas, kiedy mogli mieć dzieci, a trzy siostry Marka nie zapewniały ciągłości rodowego nazwiska w przypadku jego bezpotomnej śmierci.

Mniej czasu zajęła mu myśl o Waleriuszu Korwusie i o tym, jak — niemal trzy stulecia wcześniej — wyparł armię Celtów ze środkowej Italii, zabijając w pojedynku jego dowódcę. Nie wierzył, by ci Galowie umknęli, nawet gdyby zwyciężył. Lecz mógł pohamować i zmieszać ich na tyle, by uratować przed zgubą swoją armię.

Wszystko to przemknęło mu przez głowę, gdy uniósł klingę, by odwzajemnić grzeczność Gala.

— Czy ja również będę miał zaszczyt poznać twoje imię? — zapytał, wyczuwając uroczystą atmosferę chwili.

— Poznasz je. Jestem Viridoviks, syn Drappesa, wódz Lexovii.

Po dokonaniu formalności, Marek zaczął gotować się na atak Viridoviksa, lecz Celt, zaskoczony, wpatrywał się w jego miecz.

— Jak to się stało — zapytał — że jakiś Rzymianin dostał w swe ręce klingę druida?

— Druid, który ją nosił, próbował mi się przeciwstawić, lecz stwierdził, że nie może — odparł Marek zirytowany tym, że również jego wrogowie uważają za dziwne to, iż nosi miecz Celta.

— Ten miecz przybył do ciebie ze swej własnej woli, czyż nie? — mruknął Viridoviks, jeszcze bardziej zaskoczony. — Cóż, rzeczywiście posiadasz wspaniały miecz, zobaczysz jednak, że mój nie jest gorszy. — Ruszył naprzód w przysiadzie wytrawnego szermierza.

Celtyckie bzdury — pomyślał trybun; miecz jest narzędziem i nie ma więcej wolnej woli niż miotła. Lecz kiedy wzniósł miecz do osłony, nagle poczuł, że ogarnia go niepewność. To nie złudne światło wieczornej zorzy sprawiło, że druidyczne runy wybite na całej długości ostrza migotały i lśniły. Jarzyły się własnym gorącym, złotym światłem; światłem, które potężniało i nabierało życia z każdym krokiem zbliżającego się Viridoviksa.

Miecz Gała również błyszczał migotliwym światłem. Dygotał w jego ręku jak żywa istota, usiłując dosięgnąć ostrza, które dzierżył Rzymianin. Miecz Marka również wykręcał mu się w ręku, próbując się uwolnić.

Groza i przerażenie przemknęły po długiej twarzy Viridoviksa, rażąco wyraźne w demonicznym świetle mieczy. Marek wiedział, że jego własne rysy mają podobny wyraz.

Ludzie z obu armii jęknęli i zakryli rękoma oczy, zdając sobie sprawę, że są świadkami czegoś, co przekracza ich możliwość pojmowania.

Dwa ostrza spotkały się z rykiem głośniejszym niż grzmot. Czary, które druidzi rzucili na nie, zaklęcia utkane po to, by nigdy obcy władca nie zapanował nad krainą Galów, wyzwoliły się w chwili, gdy się spotkały. To, że jeden miecz znajdował się w ręku najeźdźcy, tylko spotęgowało wyzwoloną moc.

Celtowie stojący na zewnątrz kręgu Rzymian ujrzeli kopułę czerwonozłotego światła, która wystrzeliła ze skrzyżowanych mieczy i otoczyła legionistów. Któryś z Galów, odważniejszy, a może tylko głupszy od swoich towarzyszy, podbiegł i dotknął kopuły. Zawył z bólu, odrywając od kopuły przypaloną rękę. Kiedy świetlista kopuła zgasła, przestrzeń wewnątrz była pusta.

Rozmawiając szeptem o cudzie, jakiego byli świadkami, Celtowie pochowali swoich poległych, potem obdarli zwłoki Rzymian i pogrzebali ich w oddzielnym grobie. Pojedynczo lub dwójkami wyruszyli w powrotną drogę do swoich wiosek i zagród. Niewielu opowiedziało o tym, co widzieli, a jeszcze mniej w to uwierzyło.

Później tego roku do kraju Lexovia przybył Cezar i nawet cuda nie zdołały uratować przed nim Galów. Jedyną magią, jaką uznawał, była magia imperium; dla niego w zupełności wystarczała. Kiedy pisał swoje pamiętniki, przypuszczalna masakra zwiadowczej kolumny wydała mu się niewarta wzmianki.

Wewnątrz złotej kopuły ziemia zniknęła Rzymianom spod stóp, pozostawiając ich zawieszonymi w nicości. Doznali wywołującego mdłości uczucia ruchu i braku równowagi, choć najlżejszy powiew wiatru, który świadczyłby o tym, że się poruszają, nie dotknął ich twarzy. Ludzie klęli, wrzeszczeli, wzywali swych bogów, lecz na próżno.

Potem, niespodziewanie, znowu stanęli na ziemi; Marek doznał niesamowitego wrażenia, jak gdyby wystrzeliła gdzieś z dołu i zatrzymała się dotykając jego sandałów. Kopuła światła zniknęła w mgnieniu oka. Rzymianie ponownie znaleźli się na leśnej polanie, mniejszej i ciemniejszej niż ta, którą tak nieoczekiwanie opuścili. Otaczała ich głęboka noc. Choć Skaurus wiedział, że niedawno wzeszedł księżyc, tutaj nie mógł go dostrzec. Nie było też gromady Celtów. Za to złożył losowi szczere podziękowania.