Rzymian oskrzydlały szwadrony wysokich Halogajczyków, tak nieruchomych jak rzeźby, przed którymi stali. Jednak cała dyscyplina świata nie mogła nic poradzić na to, by na ich twarzach nie malował się wyraz urazy. Zaszczytne miejsce, jakie przywłaszczyli sobie Rzymianie, najczęściej należało do nich, i nie byli szczęśliwi z odsunięcia przez przybyszy; ludzi, którzy nie chcieli nawet okazywać właściwego szacunku swemu panu, Imperatorowi.
Lecz dzisiaj centralne miejsce słusznie należało się Rzymianom; w rzeczy samej oni dali powód do zwołania tego zgromadzenia. Wieści o magicznym ataku Avshara na Skaurusa przemknęły przez miasto jak ogień przez spieczony słońcem las. Pościg rozjątrzonej tłuszczy za uciekającym obcokrajowcem — który widział Marek — był tylko początkiem zamieszek. Wielu Videssańczyków rozumowało tak: jeśli Yezd potrafi sięgnąć do ich stolicy, by ich napadać, to ich świętym, danym przez Phosa prawem, jest brać odwet na każdym, kogo uznają za Yezda — albo, w ostateczności, na każdym innym obcokrajowcu, jakiego zdołają znaleźć.
Niemal wszyscy ludzie z ziem, które obecnie stanowiły Yezd, a którzy mieszkali w Videssos, należeli do kupieckich rodów osiadłych w stolicy od czasów, kiedy zachodni sąsiad Imperium nazywał się jeszcze Makuran. Nienawidzili koczowniczych najeźdźców należącej do ich przodków ojczyzny jeszcze zawzięcie] niż mieszkańcy Imperium. Jednak ich nienawiść nie zdała się na nic, kiedy videssański motłoch nadszedł z rykiem, by plądrować i palić ich magazyny. — Śmierć Yezda! — krzyczała tłuszcza i nie zadawała pytań swym ofiarom.
Trzeba było żołnierzy, by stłumić zamieszki i zgasić pożary — żołnierzy rodzimych, videssańskich. Znając swych rodaków, Imperator wiedział, że widok obcokrajowców próbujących stłumić zamieszki roznieciłby je tylko jeszcze bardziej. Tak więc Rzymianie, Halogajczycy, Khamorthci i Namdalajczycy nie opuszczali koszar, kiedy Khoumnos wykorzystywał swych akritai do przywrócenia porządku w mieście. Marek docenił sprawne, zawodowe wykonanie tego zadania.
— Cóż, dlaczego nie? — rzekł Gajusz Filipus. — Prawdopodobnie ma w tym wystarczającą praktykę.
Te trzy dni nie przebiegły jednak zupełnie bezczynnie. Imperatorski pisarz przybył, by spisać zeznania wszystkich Rzymian, którzy brali udział w obezwładnieniu nieszczęsnego koczownika, pionka Avshara. Inny, wyższy rangą pisarz, wypytywał drobiazgowo Marka o każdy, najmniejszy nawet szczegół, jaki mógł sobie przypomnieć, dotyczący koczownika, samego Avshara i czaru, jaki rzucił na nich w zbrojowni. Kiedy trybun zapytał, jaki sens ma ta indagacja, pisarz wzruszył ramionami, powiedział uprzejmie: — Wiedzy nigdy za dużo — i wrócił do przesłuchania.
Pomruk rozbrzmiewający w amfiteatrze spotężniał nagle, gdy para nosicieli parasoli wyłoniła się z cieni za Bramą Imperatora i wkroczyła w pole widzenia tłumu. Pojawiła się następna para, i następna, i jeszcze jedna, dopóki dwanaście jedwabnych, różnobarwnych kwiatów nie zakwitło w wąskim przejściu strzeżonym z obu stron przez podwójne szeregi akritai. Rhadenos Vourtzes szczycił się dwoma parasolami, do których uprawniała go ranga prowincjonalnego rządcy; imperatorską świta była sześciokroć wspanialsza.
Radosne okrzyki, które rozpoczęły się na widok pierwszych nosicieli parasoli, zmieniły się w ogłuszającą wrzawę krzyków, oklasków i tupania, gdy w pole widzenia tłumu weszła właściwa świta Imperatora. Marek poczuł, jak obrzeże areny zadrżało pod jego stopami; hałas, jaki podniósł tłum, przekraczał granice słyszalności. Porażone uszy i umysł nie pozwalały go słyszeć; można go było tylko czuć.
Pierwszy w świcie szedł Vardanes Sphrantzes. Może była to jedynie wyobraźnia Marka, ale odniósł wrażenie, że niewiele radosnych okrzyków kierowano ku Sevastosowi. Ludzie o wiele bardziej kochali swego patriarchę, Balsamona. Nominalnie, w zakresie ceremonii, jego pozycja przewyższała nawet pozycję pierwszego ministra, i stąd jego miejsce pomiędzy Sphrantzesem a samą imperatorską rodziną.
Stary, tłusty kapłan rozkwitał wśród pochlebnych okrzyków jak bez w słońcu. Jego bystre oczy marszczyły się w figlarnym uśmiechu; promieniejąc odpowiadał na pozdrowienia tłumu uniesionymi do błogosławieństwa rękoma. Kiedy ludzie sięgali pomiędzy stojącymi w ciasnych szeregach gwardzistami, by dotknąć jego szat, niejeden raz zatrzymywał się, by na chwilę ująć ich dłonie, nim ruszył dalej.
Thorisin Gavras również cieszył się w mieście popularnością. Był dla każdego młodszym bratem, z całą rozbawioną wyrozumiałością, jaka wiązała się z tą pozycją. Gdyby Imperator wdał się w burdę w tawernie lub pofiglował ze służącą, straciłby wszelki szacunek należny jego urzędowi. Sevastokrator, pozbawiony brzemienia swego brata, mógł — i robił to — bawić się bez ograniczeń. Teraz szedł żwawo, wyciągniętym krokiem, z miną człowieka spełniającego ważne zadanie, które jednakże uważał za nudne, i pragnął, by jak najszybciej się skończyło.
Jego bratanica, córka Mavrikiosa, Alypia, szła tuż przed swym ojcem, Z jej postawy i zachowania wynikało, że dla niej amfiteatr równie dobrze mógł być cichy i pusty, nie zaś zapchany do ostatniej ławki wrzeszczącymi obywatelami. Na jej twarzy malował się taki sam wyraz zaabsorbowania własnymi sprawami, jaki miała przychodząc na przyjęcie. Marek zastanowił się, czy miało to swe korzenie bardziej w nieśmiałości, czy też w obojętności; zachowywała się o wiele mniej powściągliwie przy stole na przyjęciu i w imperatorskich apartamentach.
Już kilka razy trybun uznawał, że wrzawa na arenie nie może być już większa, i kilka razy mylił się. I wraz z wejściem Imperatora stwierdził, że pomylił się kolejny raz. Hałas okazał się prawdziwym i natarczywym bólem, jak gdyby ktoś wpychał mu przez uszy do mózgu tępe pręty.
Mavrikios Gavras nie był, być może, idealnym władcą dla pogrążonego w zamęcie kraju. Żadne związki krwi nie wzmacniały jego prawa do tronu; był tylko generałem — uzurpatorem, któremu powiodło się bardziej niż jego poprzednikom. Nawet kiedy władał, jego rząd występował przeciwko niemu, a najwyżsi cywilni urzędnicy zdecydowani byli wyciągnąć jak najwięcej korzyści z jego upadku i robili co mogli, by zahamować jakiekolwiek reformy, które mogłyby osłabić ich pozycje.
Lecz idealny czy nie, Mavrikios był tym, co Videssos miało, i w godzinie kryzysu jego mieszkańcy udzielali mu swego poparcia. Z każdym jego krokiem natężenie hałasu rosło. Wszyscy w amfiteatrze stali i krzyczeli. Za Imperatorem podążała grupa trębaczy, lecz w takiej wrzawie nawet oni nie mogli siebie słyszeć.
Imperator, za Sevastosem, patriarchą i swoją rodziną, wspiął się po dwunastu stopniach na grzbiet areny. Każdy oddział żołnierzy prezentował broń, kiedy go mijał; Khamorthci i rodzimi Videssańczycy wciągnąwszy puste łuki, Halogajczycy unosząc w pozdrowieniu swe topory, a Namdalajczycy i wreszcie Rzymianie zaprezentowali się z oszczepami wyciągniętymi przed siebie na długość ramienia.
Thorisin Gavras, mijając Marka, obdarzył go żywym, drapieżnym uśmiechem. Jego myśli dawały się łatwo odczytać — chciał walczyć z Yezd, Skaurus dostarczył znakomitego powodu do walki, tak więc zaskarbił sobie jego względy. Mavrikiosa nie dawało się tak łatwo odczytać. Powiedział coś do Skaurusa, lecz zagłuszył to ryk tłumu. Widząc, że nie ma nadziei, by mógł być zrozumiany, Imperator niemal potulnie wzruszył ramionami i ruszył dalej.
Gavras zatrzymał się na parę chwil u podstawy trybuny, z której miał przemawiać, podczas gdy jego orszak, kołysząc parasolami, ustawił się wokół niej. I kiedy stopa Imperatora dotknęła jej drewnianego stopnia, Marek zastanowił się, czy to Nepos i jego koledzy w czarodziejskim fachu utkali jakąś potężną magię, czy też jego zmaltretowane uszy w końcu przestały mu służyć. Zapadła nagła, bolesna cisza, przerywana tylko dzwonieniem w jego głowie i dalekim krzykiem handlarza ryb, wołającego za areną: — Świeże mątwy!