I… mózg Marka wreszcie zauważył to, co mówiły mu jego oczy. — Ogoliłeś się! — zawołał.
Apokavkos z zakłopotaniem potarł swoją ogoloną szczękę. — Co z tego? Czujesz się naprawdę dziwnie, kiedy jesteś jedynym w koszarach człowiekiem z zarośniętą twarzą. Nigdy nie będę piękny, z wąsami czy bez. Choć nie potrafię zrozumieć, dlaczego zawracacie sobie tym głowę; więcej boli niż jest tego warte, gdyby mnie ktoś pytał. Ale moja naga broda nie jest tym, z czym przyszedłem do ciebie. Będziesz rozmawiał z tym przeklętym Namdalajczykiem, czy też mam mu powiedzieć, żeby się stąd zabrał?
— Sądzę, że się z nim zobaczę. Jak to powiedział ów kapłan parę dni temu? „Wiedzy nigdy za dużo”. — Tylko siebie posłuchaj — pomyślał — komuś mogłoby przyjść do głowy, że to mówi Gorgidas.
Oparty wygodnie o ścianę koszarowej sali, najemnik ze wschodnich wysp nie wydawał się wcale zirytowany tym, że musiał czekać na Skaurusa. Był mocno zbudowanym mężczyzną średniego wzrostu o ciemnobrązowych włosach, błękitnych oczach i bardzo jasnej skórze, która świadczyła o północnym pochodzeniu Namdalajczyków. W przeciwieństwie do wielu swych rodaków nie golił tyłu głowy, lecz pozwalał, by jego włosy spływały długimi fałami aż na kark. Marek wątpił, by więcej niż o rok czy dwa przekroczył trzydziestkę.
Kiedy rozpoznał trybuna, wyprostował się i podszedł do niego, wyciągnąwszy obie ręce do zwykłego namdalajskiego uścisku. Skaurus podał mu swoją, lecz musiał powiedzieć: — Masz nade mną przewagę, obawiam się.
— Mam? Przepraszani; podałem swoje imię twojemu człowiekowi. Jestem Soteryk, syn Dostiego, z Metepont. Z Księstwa, oczywiście.
Apokavkos zapomniał imienia rodowego Soteryka, ale pełne imię najemnika dalej nic Skaurusowi nie mówiło. Lecz Rzymianin słyszał już gdzieś nazwę jego rodzinnego miasta. — Metepont? — powtórzył. Potem przypomniał sobie. — Rodzinne miasto Hemonda?
— To samo. A ściślej, również Helvis. Widzisz, ona jest moją siostrą.
I rzeczywiście Marek widział; teraz, kiedy dowiedział się o pokrewieństwie. Helvis nie wspominała przy nim o swym bracie ani nie wymieniła imienia swego ojca, by mógł domyślić się pokrewieństwa, jednak teraz łatwo dostrzegał podobieństwo miedzy nią a Soterykiem. Nie chodziło tu tylko o barwę ich skóry; wielu Namdalajczyków miało podobną cerę. Soteryk miał twardszą wersję pełnych ust Helvis i, tak jak ona, szeroką twarz z wyraźnie zaznaczonymi kośćmi policzkowymi. Z drugiej jednak strony, jego nos był na tyle wydatny, by zaszczycić każdego Videssańczyka, podczas gdy jej był mały i prosty.
Uświadomił sobie, że wytrzeszcza niegrzecznie oczy na gościa. — Wybacz. Czy zechcesz wejść i przy porannym kubku wina opowiedzieć mi o tym, co cię tu sprowadza?
— Chętnie. — Soteryk wszedł za trybunem do koszar; Skaurus przedstawił go legionistom, których mijali. Namdalajczyk pozdrawiał wszystkich serdecznie, lecz Marek zauważył, że dyskretnie ocenia zarówno Rzymian jak i salę, w której mieszkali. Nie rozdrażniło to trybuna — sam zrobiłby tak samo.
Kiedy siadali, Soteryk wybrał krzesło, którego oparcie nie zwracało się ku żadnym drzwiom. Marek rzekł z uśmiechem:
— Teraz, kiedy jesteś już zupełnie pewien, że nie zostaniesz nagle zabity, czy zaryzykujesz wypicie ze mną kubka czerwonego wina? Dla mnie jest zbyt słodkie, lecz wszyscy tutaj przepadają za nim.
Jasna twarz Soteryka pokryła się wyraźnym rumieńcem. — Tak łatwo to dostrzec? — zapytał Namdalajczyk, potrząsając ponuro głową. — Jestem już dość długo wśród Videssańczyków, by przestać ufać własnemu cieniowi, lecz jak się wydaje nie na tyle długo, by zatrzymać to dla siebie. Tak, czerwone będzie dobre, dziękuję ci.
Przez chwilę sączyli wino w milczeniu. Sala koszar była niemal pusta, ponieważ większość Rzymian znajdowała się na ćwiczeniach. Phostis Apokavkos, gdy tylko zobaczył jak Namdalajczyk wchodzi frontowym wejściem, natychmiast wymknął się tylnym, nie chcąc mieć z najemnikiem nic więcej do czynienia.
W końcu Soteryk odstawił kubek i spojrzał na Marka znad złączonych palców. — Nie jesteś taki, jak sobie wyobrażałem.
— O? — Na takie stwierdzenie żadna rzeczowa odpowiedź nie wydawała się możliwa. Rzymianin znowu uniósł kubek do ust. To wino — pomyślał — rzeczywiście jest lepkie.
— Hemond — niech Phos da mu wieczne spoczywanie — i moja siostra twierdzili, że nie masz cierpliwości do tego jadowitego wyrafinowania, które tak kocha Imperium, lecz ja im nie wierzyłem. Za bardzo zaprzyjaźniłeś się z połową Videssańczyków i zbyt szybko zdobyłeś zaufanie Imperatora. Lecz spotkawszy cię zrozumiałem, że ostatecznie to oni mieli rację.
— Cieszę się, że tak uważasz, lecz w rzeczywistości moje wyrafinowanie jest tak wielkie, że bierzesz je za otwartość.
Soteryk znowu się zaczerwienił. — Miałem takie wrażenie.
— Ty wiesz lepiej. Nie oceniaj też tak nisko własnej subtelności; minęło już pół godziny, a ja nie mam większego pojęcia o tym, co cię tutaj sprowadza niż wówczas, kiedy ujrzałem cię po raz pierwszy.
— Z pewnością musisz wiedzieć, że… — zaczaj Namdalajczyk, lecz potem zrozumiał, że ocenia Marka wedle kryteriów własnego narodu. — Nie, skąd niby miałbyś wiedzieć — stwierdził i wyjaśnił: — Nasz zwyczaj nakazuje złożyć oficjalne podziękowania człowiekowi, który zaniósł miecz poległego wojownika jego rodzinie. Poprzez Helvis jestem tutaj najbliższym męskim krewnym Hemonda, toteż ten obowiązek spada na mnie. Nasz ród ma wobec ciebie dług wdzięczności.
— Mielibyście wobec mnie większy dług, gdybym tamtego ranka nie spotkał Hemonda — rzekł gorzko Marek. — Nie macie wobec mnie żadnego długu, to raczej ja mam wobec was. Przez to nieszczęsne spotkanie człowiek, który stawał się moim przyjacielem, nie żyje, wspaniała kobieta owdowiała, a chłopiec, o którego istnieniu nawet nie wiedziałem, jest sierotą. A ty mówisz o długach?
— Nasz ród ma wobec ciebie dług wdzięczności — powtórzył Soteryk i Marek zrozumiał, że rzeczywiście są mu zobowiązani, bez względu na okoliczności. Wzruszył ramionami i rozłożył ręce, niechętnie to uznając.
Soteryk skinął głową, z powodzeniem zakończywszy posłanie, do którego zobowiązywały go zwyczaje Namdalajczyków. Marek pomyślał, że teraz wstanie i pożegna się, lecz Soteryk miał jeszcze inne rzeczy na głowie oprócz podziękowania.
Nalał sobie drugi kubek wina, rozparł się na krześle i powiedział: — Mam pewną rangę wśród moich rodaków i mówię teraz w imieniu nas wszystkich. Obserwowaliśmy was na polu ćwiczeń. Wy i nasi kuzyni Halogajczycy jesteście jedynymi ludźmi, jakich znamy, którzy wolą walczyć pieszo. Z tego, co widzieliśmy, wasz styl walki różni się od ich stylu i jest o wiele bardziej precyzyjny. Czy interesują cię wspólne ćwiczenia twoich ludzi z naszymi, tak byście mogli pokazać nam choć trochę z tego, co umiecie? Wolimy walczyć konno, to prawda, lecz są chwile i miejsca, gdzie walka musi toczyć się pieszo. Co ty na to? Była to propozycja, na którą trybun mógł zgodzić się z przyjemnością.
— My również możemy się czegoś od was nauczyć — powiedział. — Wasi wojownicy, sadząc z tego co udało mi się zobaczyć, są odważni, dobrze uzbrojeni i bardziej zdyscyplinowani niż większość żołnierzy, których tutaj widziałem.
Soteryk pochylił głowę, przyjmując komplement. Po paru minutach dyskusji nad porą i dniem, odpowiadającymi zarówno Rzymianom jak i Namdalajczykom ustalili, że spotkanie odbędzie się za trzy dni i weźmie w nim udział po trzystu ludzi z każdej strony.
— Czy masz ochotę postawić na wynik? — zapytał Soteryk. Nie po raz pierwszy Marek pomyślał, że Namdalajczycy zdają się uwielbiać zakłady.