— Lepiej niech stawka będzie niewielka, żeby harcownicy nie rozpalili się bardziej niż powinni — powiedział. Zastanowił się przez chwilę. — Co powiesz na to: niech przegrywająca strona podejmie zwycięzców ucztą w swych koszarach; zarówno jedzeniem, jak i piciem. Czy to nie wydaje się sprawiedliwe?
— Tak będzie znakomicie. — Soteryk uśmiechnął się szeroko. — To lepsze niż pieniężny zakład, ponieważ powinno wyleczyć wszystkie animozje, jakie pozostaną po walce, zamiast je rozjątrzyć. Na Phosa Hazardzistę! Rzymianinie, lubię cię.
Ta przysięga na chwilę zakłopotała Marka. Potem przypomniał sobie lekceważącą wzmiankę Apsimara o wierze Namdalajczyków, że — choć rezultat walki pomiędzy złem a dobrej jest niepewny — ludzie powinni działać tak, jakby uważali, że dobro zwycięży. Wyznając taką teologię — pomyślał trybun — nic dziwnego, że mieszkańcy Księstwa uwielbiają się zakładać.
Soteryk opróżnił kubek i zaczął się podnosić, lecz zaraz usiadł. — Mam dla ciebie jeszcze jedną wiadomość — powiedział wolno.
Milczał tak długo, że Marek zapytał: — Nie masz zamiaru mi jej przekazać?
Wyspiarz zaskoczył go, mówiąc: — Kiedy przyszedłem tutaj, nie miałem zamiaru. Lecz, tak jak powiedziałem przedtem, wy Rzymianie — i ty sam — nie jesteście tacy, jak sobie wyobrażałem, tak więc mogę ci ją przekazać. Widzisz, to jest wiadomość od Helvis.
To wystarczyło, by Skaurus skupił na nim całą swoją uwagę. Nie mając pojęcia, czego oczekiwać, zrobił wszystko, by na jego twarzy nie pojawiło się nic innego oprócz wyrazu grzecznego zainteresowania. Soteryk mówił dalej:
— Prosiła mnie, jeśli uznam to za właściwe, aby powiedzieć ci, że nie nosi w sobie urazy do ciebie za to, co się wydarzyło. Uważa też, że dług wdzięczności wobec człowieka, który przyniósł miecz, rozciąga się tak samo na nią, jak i na mnie.
— Jest łaskawa i jestem jej za to wdzięczny — odparł szczerze Marek. Nie byłoby nic łatwiejszego dla Helvis, po paru dniach gorzkich rozmyślań, jak znienawidzić go za udział w śmierci Hemonda.
Podczas musztry Rzymianie okazali się tak chętni do potyczki z Namdalajczykami, jak przewidział to Skaurus. Robi J co mogli, pracując ciężej niż zdarzało im się to od tygodni, by spoczęło na nich oko oficera, który wybierał żołnierzy do doborowych trzech setek. Zakład Marka zagrał na ich dumie; w potyczkach pod Imbros nabrali przekonania, że są lepszymi żołnierzami od jakiejkolwiek innej piechoty w służbie Imperium. Palili się, by udowodnić to ponownie w stolicy.
— Chyba nie chcesz wyłączyć mnie z tej awantury dlatego, że nie lubię walczyć w szeregu, co? — zapytał z niepokojem Viridoviks, gdy wlekli się przez miasto wracając z pola ćwiczeń.
— Nawet o tym nie pomyślałem — uspokoił go Skaurus. — Gdybym próbował to zrobić, ruszyłbyś za mną z tym swoim mieczem. Lepiej, żebyś pogonił nim Namdalajczyków.
— Zatem wszystko w porządku.
— Skąd taka namiętność do siekania swoich bliźnich? — zapytał Celta Gorgidas. — Jakie zadowolenie ci to daje?
— Mimo całego swojego szczekania, mój przyjacielu Greku, jesteś, jak sądzę, zimnokrwistym człowiekiem. Walka jest winem, kobietami i złotem stopionym w jedno. Nigdy nie czujesz się bardziej żywy niż wówczas, kiedy trafisz wroga i widzisz, jak pada przed tobą.
— I nigdy bardziej martwy, kiedy on trafi ciebie — odciął się Gorgidas. — To otwarłoby ci oczy, żeby zobaczyć wojnę z punktu widzenia lekarza; brud, rany, ropa, ręce i nogi, które już nigdy nie będą zdrowe, twarz człowieka umierającego przez wiele dni z raną w brzuchu.
— Chwała! — zawołał Viridoviks.
— Powiedz to zakrwawionemu chłopcu, który właśnie stracił rękę. Nie mów mi o chwale; łatam ciała, na których budujesz swoją chwałę. — Lekarz tupnął nogą i odszedł z wyrazem obrzydzenia na twarzy.
— Gdybyś uniósł twarz znad brudu, zobaczyłbyś więcej! — zawołał za nim Viridoviks.
— Gdybyś nie rozrzucał w nim zwłok, nigdy nie spotkałbym się z brudem.
— Nie ma w nim właściwego ducha w ogóle, w ogóle — rzekł ze smutkiem Viridoviks do Skaurusa.
Myśli trybuna wciąż kierowały się ku Hemondowi. — Nie ma? Zastanawiam się. — Gal wytrzeszczył na niego oczy, a potem odsunął się, jakby w obawie, że może się czymś zarazić.
Przy koszarach czekał na nich Nepos. Tłusta twarz kapłana była zbyt pucołowata, by przybrać naprawdę ponury wyraz, lecz nie wyglądał na szczęśliwego człowieka. Po uprzejmym powitaniu w jego głosie pojawił się błagalny ton, kiedy zapytał Marka: — Powiedz mi, czy przypomniałeś sobie cokolwiek, co dotyczy Avshara od czasu, kiedy wypytywali cię urzędnicy Imperatora? W ogóle cokolwiek?
— Nie sądzę, bym kiedykolwiek przypomniał sobie o Avsharze cokolwiek więcej ponad to, co wyciągnęli ze mnie — rzekł Marek, wspominając przesłuchanie, jakiemu został poddany. — Nawet cęgami i rozpalonym żelazem nie wycisnęliby ze mnie więcej.
Ramiona Neposa opadły. — Obawiałem się, że tak właśnie powiesz. Zatem nic nie możemy zrobić, a przeklęty Yezda — oby Phos pozbawił go jego pewności siebie — wygrał kolejną rundę. Jak łasica prześlizguje się przez najmniejsze dziury.
Rzymianin uważał, że stracili wszelkie szansę pochwycenia Avshara z chwilą, kiedy dotarł na zachodni brzeg Końskiego Brodu. Nie wierzył w skuteczność latarni sygnałowych Khoumnosa, mających zawiadomić straż graniczną; granica była zbyt długa, zbyt słabo strzeżona zbyt często przekraczana przez najeźdźców — a nawet armie — z Yezd. Lecz z wyrazu rozczarowania na twarzy Neposa można było odnieść wrażenie, że miał uzasadnioną nadzieję na odnalezienie Avshara, nadzieję teraz zniweczoną. Kiedy Skaurus zapytał go o to, w odpowiedzi skinął z przygnębieniem głową.
— Tak, rzeczywiście. Nie powinno być nic łatwiejszego niż wytropienie go. Kiedy uciekał z Pałacu Ambasadorów, musiał zostawić niemal cały swój dobytek, nie tylko dymiący ołtarz swego mrocznego boga. To, co niegdyś było jego, zachowuje oczywiście związek z nim i poprzez te rzeczy nasi magowie potrafią znaleźć ich właściciela. Albo przynajmniej powinni. Lecz w swych poszukiwaniach natrafili jedynie na ogromną pustkę, pustkę tak rozległą jak kraj, w którym mógł ukryć się Avshar. Wywiódł w pole siedmiu naszych najpotężniejszych magów, twego sługę wśród nich. Jego czary nic sobie nie robią ze skrupułów, których ci, co spełniają wymagania dobra, muszą przestrzegać, a poza tym ten diabeł jest silny, naprawdę silny.
Nepos miał tak posępną minę, że Marek chciał pocieszyć go w jakiś sposób, lecz nie potrafił znaleźć niczego pocieszającego do powiedzenia. Jak olbrzym ścigany przez karłów, Avshar strząsnął z siebie tych, którzy chcieli go powstrzymać, i mógł teraz bez przeszkód zadać Imperium każdy cios, jaki zdoła wymyślić jego nikczemnie bystry umysł.
— W czasach nim jeszcze pochłonęli ich Yezda — powiedział Nepos — mieszkańcy Makuranu mieli ulubione przekleństwo: „Obyś żył w ciekawych czasach”. Dopóki ty i twoi ludzie nie przybyliście do Videssos, mój przyjacielu z bardzo daleka, nigdy nie przyszło mi do głowy, jak potężnym przekleństwem może ono być.
Pole, gdzie żołnierze Videssos odbywali musztrę, znajdowało się tuż za południowym krańcem wielkich miejskich murów. Spoglądając na południowy wschód, bez trudu można było zobaczyć wyspę, którą Videssańczycy zwali Kluczem, rozciągającą się purpurową masą na szarym horyzoncie. Leżąc pomiędzy wschodnimi i zachodnimi dominiami Imperium, strzegła również dostępu do stolicy od Morza Żeglarzy. Była też, jak wiedział Marek, drugim po samej stolicy centrum imperialnej floty.