Lecz myśli trybuna tak naprawdę nie skupiały się na odległym Kluczu; nie w chwili, kiedy zajmowały go o wiele pilniejsze sprawy. Jego doborowy oddział składający się z trzystu legionistów spoglądał na Namdalajczyków ustawiających się po drugiej stronie ćwiczebnego pola. Gorgidas chciał, żeby oddział nazywał się „Spartanie”, ponieważ liczył tylu samo ludzi, ilu liczyła owa waleczna kompania, która stawiła czoło Persom Kserksesa pod Termopilami.
Skaurus sprzeciwił się temu, mówiąc: — Wiem, że są trwałą częścią waszej narodowej, greckiej dumy, lecz my potrzebujemy nazwy, która by lepiej wróżyła; o ile pamiętam, żaden z tych wojowników nie przeżył.
— Nie, dwóch przeżyło, tak powiadają. Jeden zmazał plamę walcząc dzielnie pod Plątają w następnym roku; drugi powiesił się ze wstydu. Jednak rozumiem twój punkt widzenia.
Obserwując rozciągające się i skręcające szeregi Namdalajczyków, trybun pomyślał, nie po raz pierwszy, jak imponująco zbudowani są ich wojownicy. Przynajmniej tyle wyżsi od Rzymian co Celtowie, wzbudzali swym wzrostem jeszcze większe onieśmielenie z powodu stożkowatych hełmów, jakich używali. Mieli również szersze ramiona i potężniejsze piersi niż Galowie i nosili cięższe zbroje. To jednak dawało im tylko częściową przewagę, ponieważ lubili walczyć konno; pieszo, tak ciężkie zbroje mogły ich szybko zmęczyć.
Pomiędzy Namdalajczykami i Rzymianami znajdowała się grupa sędziów, Videssańczyków i Halogajczyków znanych z uczciwości. Ci mieli przy sobie cynowe gwizdki i białe pręty. Oszczepy bez ostrzy nie stanowiły zagrożenia dla wojowników, lecz walka na miecze, nawet dla sportu, mogła zakończyć się krwawo, gdyby nie była kontrolowana.
Marek przywykł już do tego, jak szybko wszelkiego rodzaju plotki rozchodzą się po Videssos, lecz mimo to zaskoczył go widok tłumu, jaki zgromadził się na skraju pola ćwiczeń. Oczywiście było tam mnóstwo Rzymian i Namdalajczyków, jak również videssańskich oficerów i żołnierzy. Lecz skąd o mających mieć miejsce zawodach dowiedzieli się barwnie przyodziani cywilni służący i wielka grupa zwykłych mieszczan? I kiedy ostatnio Skaurus widział chudego posła z Arshaum, biegł on po swój łuk do Pałacu Ambasadorów. W jaki sposób on dowiedział się o tym spotkaniu?
Po paru chwilach trybun uzyskał odpowiedź przynajmniej na to. Koczownik krzyknął coś do Rzymian i Viridoviks odpowiedział mu machnąwszy ręką. Wysoki, jasnoskóry Gal i smagły, niski mieszkaniec równin sprawiali wrażenie dziwnej pary, lecz najwyraźniej zdążyli się już poznać i polubić.
Główny sędzia, halogajski dowódca znany jako Czerwony Zeprin, skinieniem ręki przywołał obu dowódców na środek pola. Tęgi Halogajczyk zawdzięczał swe przezwisko nie włosom, które były jasne, lecz swej cerze. Nad grubą szyją jego twarz miała niemal barwę gotowanego łososia. Gorgidas nazwałby go odpowiednim kandydatem do apopleksji, lecz Halogajczyk nie był człowiekiem, któremu można by cokolwiek wyperswadować.
Marek ucieszył się, kiedy zobaczył, że to Soteryk jest jego przeciwnikiem. To prawda, że wśród Namdalajczyków byli wyżsi rangą oficerowie, lecz syn Dostiego otrzymał przywilej dowodzenia wojownikami Księstwa, ponieważ to on doprowadził do ich spotkania z Rzymianami.
Zeprin spojrzał surowo na obu dowódców. Jego wolny, przeciągły halogajski akcent przydawał mówionym przez niego słowom powagi.
— Tę zabawę urządzacie dla zaszczytu i dla sportu. Wiecie to i wiedzą to wasi ludzie — teraz. Zobaczymy, czy będą o tym pamiętać, kiedy dostaną drzewcem oszczepu po żebrach. Nie chcemy tu żadnej burdy. — Rozejrzał się szybko, by zobaczyć, czy któryś z jego videssańskich towarzyszy jest na tyle blisko, by go usłyszeć. Zadowolony, zniżył głos, mówiąc dalej: — Prawdę mówiąc, nie boję się o to; nie ma wśród was mieszczan. Bawcie się dobrze; bardzo bym chciał dołączyć do was z mieczem w ręku, zamiast tego śmiesznego patyka.
Skaurus i Soteryk wrócili truchtem do swoich żołnierzy. Rzymianie byli ustawieni w trzy manipuły, dwa obok siebie na czele, a trzeci w rezerwie, z tyłu za nimi. Ich przeciwnicy tworzyli pojedynczą głęboką kolumnę, z wysuniętym naprzód lasem oszczepów. Soteryk stał pośrodku pierwszego szeregu.
Kiedy Zeprin upewnił się, że obie strony są gotowe, zakreślił swym prętem koło nad głową. Jego towarzysze sędziowie rozbiegli się na boki, gdy Rzymianie i Namdalajczycy ruszyli na siebie.
Tak jak powiedział główny sędzia, z trudem przychodziło pamiętać, że nie jest to prawdziwa walka. Spod hełmów wyzierały zawzięte i posępne twarze Namdalajczyków; pochylone naprzód ciała, ręce z pobielałymi kłykciami zaciśnięte na długich włóczniach — poles, przypomniał sobie trybun — wrzask, mający przerazić wroga — i tylko chłodnego błysku stali na ostrzach włóczni brakowało w tym wszystkim.
Zbliżali się coraz bardziej i bardziej. — Rzucać! — krzyknął trybun i jego pierwszy szereg cisnął swoje sztuczne pilą. Większość odskoczyła nieszkodliwie od tarczy Namdalajczyków. Nie tak powinno być; prawdziwe pilą z ostrzami i trzonkami z miękkiego żelaza utkwiłyby w tarczach, czyniąc je niezdatnymi do użytku i zmuszając najemników do ich porzucenia.
Tu i tam jakiś oszczep trafił w cel, uderzając głucho w kolczugę lub ciało. Sędziowie gwizdali jak szaleni i machali swymi prętami, rozkazując „zabitym” wojownikom zejść z pola. Jakiś wyspiarz, który uważał, że jego zbroja bezpiecznie odbiłaby oszczep, wrzeszcząc zasypał przekleństwami sędziego, który uznał go za martwego. Sędzią był Halogajczyk o pół głowy wyższy od rozwścieczonego wojownika z Księstwa. Słuchał przez parę chwil, potem położył ogromną rękę na piersi Namdalajczyka i pchnął. Nim jeszcze padający najemnik dotknął ziemi, sędzia całą swoją uwagę skupił ponownie na walce.
Namdalajczycy nie użyli swych pik do miotania. Nie ustępując przed salwami Rzymian, godzili się ze swymi stratami aż do chwili gdy zbliżyli się dostatecznie do legionistów. Wówczas ciężar ich falangi i długość włóczni zaczęły robić swoje. Nie mogąc podejść tyle blisko do swych przeciwników, by skutecznie użyć mieczy, Rzymianie zobaczyli, że ich linia zaczyna wyginać się w środku. Coraz częściej i częściej gwizdki i pręty sędziów wskazywały ludzi Skaurusa, którzy mieli zejść z pola.
Wojownicy z Namdalen, przewidując zwycięstwo, wznieśli tryumfalny okrzyk. Gajusz Filipus został osaczony przez dwóch Namdalajczyków jednocześnie. Jego miecz śmigał jak język żmii, gdy rozpaczliwie starał się ich odeprzeć. Nagle za wyspiarzami pojawił się walczący jak w bojowym szale Viridoviks. Jednego rozciągnął na ziemi uderzeniem potężnej pięści; z drugim przez parę gorących chwil wymieniał ciosy, a potem, tak delikatnie jak chirurg, ledwie dotknął karku wyspiarza ostrzem swej klingi. Namdalajczyk, popielaty na twarzy, zatoczył się do tyłu. Gwizdek sędziego, wyłączający go z walki, przyjął z niczym więcej jak z ulgą. Rzymianie — i cześć Namdalajczyków również — nagrodziła szermierkę Viridoviksa pochwalnym okrzykiem.
Niejeden żołnierz doznał prawdziwych ran; nawet bez ostrzy, drzewca, jakich używały obie strony, były skuteczną bronią. Tutaj jakiś wojownik zataczał się, ściskając złamane ramię, tam inny leżał rozciągnięty na ziemi, ogłuszony albo i gorzej, ciosem, jaki otrzymał w skroń. Paru po obu stronach odniosło również rany zadane mieczami. Wojownicy starali się ze wszystkich sił uderzać płazem, a nie sztychem lub ostrzem, lecz mimo to wypadki musiały się zdarzać.
Marek nie zwracał uwagi na straty. Zbyt był zajęty powstrzymywaniem Namdalajczyków przed rozdarciem jego rozciągniętych szeregów i rozbiciem Rzymian w proch. Poza tym, dzięki swemu wysokiemu, grzebieniastemu hełmowi i czerwonej opończy dowódcy, stanowił główny cel dla wyspiarzy. Niektórzy unikali jego sławnego już miecza, lecz najodważniejszych z odważnych przyciągał, a nie odstraszał.