Na samym początku Soteryk przyskoczył do niego z wyrazem radości na twarzy. Rzymianin uchylił się przed pchnięciem jego włóczni. Zanim zdołał odpowiedzieć swoją krótszą bronią, rozdzielił ich wir walczących. Inny Namdalajczyk walnął go złamanym drzewcem włóczni. Trybun zobaczył gwiazdy i czekał na pręt lub gwizdek wyłączający go z walki, lecz żaden z sędziów nie spostrzegł uderzenia.
Skaurus przedarł się przez ścisk do swego starszego centuriona, który właśnie odesłał z pola jakiegoś wyspiarza, minąwszy jego pchnięcie i uderzywszy go w pierś mieczem. Trybun resztką tchu wykrzyczał mu swój plan. Niektórzy z Namdalajczyków musieli go słyszeć, lecz nie obchodziło go to; gdzie w tym świecie mieliby nauczyć się łaciny?
Kiedy skończył, Gajusz Filipus uniósł z zaskoczeniem brew. — Jesteś pewien?
— Tak. Z pewnością pobiją nas, jeśli dalej będziemy walczyć w sposób, jaki im odpowiada.
— Dobrze. — Centurion otarł pot z czoła ręką, w której dzierżył miecz. — To uzależnia wszystko od jednego uderzenia, prawda? Ale myślę, że masz rację; nie mamy nic do stracenia. Te bękarty są po prostu za wielkie, żeby dać im radę w czołowym starciu. Chcesz, żebym ja to poprowadził, mam nadzieję?
— Nikt inny. Weź też Gala ze sobą, jeśli go znajdziesz. Gajusz Filipus wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu.
— Tak, jeśli to się uda, będzie właśnie tym człowiekiem, którego potrzebuję. Życz mi szczęścia. — Prześlizgnął się do tyłu przez szeregi Rzymian, wykrzykując po drodze rozkazy.
Trzeci, ostatni manipuł, mimo naporu od czoła, nie związał się jeszcze całkowicie z przeciwnikiem. Gajusz Filipus odciągnął mniej więcej trzydziestu żołnierzy z ostatnich dwóch szeregów i poprowadził ich szybkim truchtem wokół lewego skrzydła rzymskiej linii. Biegnąc, zauważył Viridoviksa i machnięciem ręki dał mu do zrozumienia, by się do niego przyłączył.
— No to na razie — rzucił Celt do wojownika, z którym walczył; zastopował cięcie na włos od przerażonej, wzdragającej się twarzy Namdalajczyka. Zanim pobliski sędzia zdołał dotknąć prętem jego ofiarę, Viridoviks wyrwał się już z ciżby i sadził susami za centurionem i jego oskrzydlającą grupą.
Marek wiedział, że następna minuta czy dwie rozstrzygną o wszystkim. Jeśli Namdalajczycy zdołają przerwać jego niespodziewanie osłabioną linię, zanim Gajusz Filipus zajdzie ich od flanki, walka będzie skończona. Jeśli jednak by się tak nie stało, mógłby stworzyć sobie miniaturę Kynoskefalaj. Tak jak Flaminiusz przed stu czterdziestu laty przeciwko falandze króla Filipa Macedońskiego, tak i on teraz wykorzystywał zdolność swych żołnierzy do manewrów i walki w małych oddziałach, by pokonać ciężej uzbrojonego i mniej ruchliwego przeciwnika.
Nauka historii Grecji mimo wszystko przydała się na coś — pomyślał z roztargnieniem. Gdybym nie przeczytał tego u Polibiusza, pewnie nigdy nie przyszłoby mi to do głowy.
Choć klęska była tuż-tuż, środek rzymskiej linii był napięty do ostateczności. Tam, w samym sercu bitewnej zawieruchy, legionista Minicjusz stał jak kamienna ściana. Jakiś cios wcisnął mu hełm na jedno ucho, tarczę miał niemal zupełnie roztrzaskaną, lecz powstrzymał Namdalajczyków. Inni Rzymianie, zepchnięci do tyłu przez żołnierzy z Księstwa, skupili się przy nim i nie dali przerwać linii.
Potem napór na nich niespodziewanie zelżał, kiedy Gajusz Filipus i jego mały oddział uderzyli w wyspiarzy od flanki. Piki, które sprawiły Rzymianom tak wiele kłopotu, teraz okazały się dla Namdalajczyków zgubą. Długie drzewca nie pozwalały wyspiarzom odwrócić się na spotkanie nowego zagrożenia, bez zderzania się ze sobą i wprowadzenia chaosu we własnych szeregach. Wykrzykując własny zwycięski pean, Rzymianie wślizgnęli się w otwarte tym sposobem luki i rozpoczęli coś, co byłoby upiorną rzezią. Za nimi podążali spoceni, zziajani sędziowie, by liczyć ich ofiary.
W takiej walce, gdzie wszelki porządek przestał się liczyć, Viridoviks pokazał, co potrafi. Jak jakaś straszliwa maszyna zniszczenia runął z wyciem przez rozbite szeregi Namdalajczyków, gruchocząc drzewca pik na drzazgi i dziurawiąc tarcze ciosami swego potężnego miecza. Jego długie rude loki wysunęły się spod hełmu, powiewając za nim jak osobisty, bojowy sztandar.
Gdy szeregi Namdalajczyków zachwiały się, główna linia Rzymian przesunęła się naprzód, kończąc dzieło rozpoczęte przez oskrzydlającą kolumnę. Zdemoralizowani wyspiarze nie potrafili stawić im oporu. Wkrótce ci, którzy nie zostali wskazani przez sędziów jako zabici, stanowili już tylko małą, szamoczącą się grupkę, niemal całkowicie otoczoną przez zwycięzców.
Soteryk, wraz z najlepszymi ze swych ludzi, wciąż walczył. Kiedy zobaczył Marka okrążającego Namdalajczyków w poszukiwaniu jakiejś luki, zawołał ze śmiechem:
— Nikczemny wrogu, nie dostaniesz mnie żywym! — Runął na trybuna, z mieczem uniesionym wysoko nad głową. Szczerząc zęby w odpowiedzi, Skaurus wyszedł mu na spotkanie.
Brat Helvis był szybki i silny, i tak zręcznie posługiwał się mieczem, jak żaden z przeciwników, z którymi dotychczas spotkał się Marek. Rzymianin musiał wytężać wszystkie siły, by nie zostać trafionym, parując ciosy Soteryka własną klingą i blokując ciecia tarczą. Natychmiast się zdyszał, tak jak i wyspiarz; wydawało się, że udawana walka jest niemal tak męcząca jak prawdziwa.
Jeden z legionistów podbiegł, by pomóc swemu dowódcy. Zmuszony do zwrócenia uwagi na nowe zagrożenie, Soteryk odsłonił się na chwilę. To wystarczyło, by ostrze Marka przemknęło obok tarczy Namdalajczyka i zadźwięczało na jego napierśniku. Czerwony Zeprin dmuchnął w gwizdek i wskazał Soteryka swoim prętem.
Soteryk wyrzucił obie ręce do góry.
— Osaczony przez dwóch wrogów jednocześnie, wasz dzielny dowódca pada! — krzyknął do swych ludzi. — Nadszedł czas, by prosić wroga o litość. — Całkiem realistycznie przewrócił się na ziemię. Garstka wyspiarzy, która wciąż walczyła, zdjęła hełmy na znak poddania.
— Brawo dla naszych przeciwników w tej walce, a przyjaciół w następnej! — zawołał Marek, a Rzymianie odpowiedzieli z radością. Namdalajczycy odwzajemnili komplement. Dwie grupy opuszczały pole jako jedna. Marek widział, jak żołnierz z Księstwa pomaga utykającemu Rzymianinowi, jak jeden z jego legionistów demonstruje pchnięcia dwóm wyspiarzom i stwierdził, że poranne spotkanie zakończyło się wielkim sukcesem.
Cudownie zmartwychwstały Soteryk zrównał się z trybunem.
— Gratulacje — powiedział, ujmując dłoń Rzymianina. — Muszę cię prosić o zgodę na odroczenie wypłaty waszej wygranej na dzień lub dwa. Byłem tak pewien, iż wygramy, że nie zgromadziliśmy żadnych zapasów na ucztę, w przekonaniu, że nie będziemy musieli jej wydawać.
— Nie ma pośpiechu — odparł Marek. — Twoi ludzie walczyli bardzo dobrze. — Mówił szczerze; Namdalajczycy, z zasady przecież nie walczący jako piechota, zmusili Rzymian do najwyższego wysiłku.
— Dzięki. Sądziłem, że przebijemy się przez was, dopóki nie wyskoczyłeś z tym oskrzydlającym manewrem. To było chytrze pomyślane.
— Obawiam się, że pomysł nie był tak do końca mój. — Wyjaśnił, jak skorzystał z rozwiązania Flaminiusza, zastosowanego w podobnej sytuacji taktycznej.
Soteryk skinął z namysłem głową. — Interesujące — zauważył. — Korzystasz z wiedzy wojennej, z którą nikt tutaj nie może się równać. To może okazać się bardzo cenne pewnego dnia.