Teraz z kolei Rzymianin skinął głową; ta sama myśl przemknęła mu przez głowę. A ponieważ miał naturę człowieka, który potrafi spojrzeć na problem nie tylko z jednej strony, zastanowił się też, co takiego Videssańczycy i ich sąsiedzi wiedzą o wojnie, czego Rzymianie nigdy się nie dowiedzieli… i jaką cenę będzie musiał zapłacić za naukę.
W świetle pochodni, lamp i grubych świec z pszczelego wosku dziedziniec przed koszarami Namdalajczyków wydawał się jasny jak w dzień, choć słońce zaszło już przed paroma godzinami. Dziedziniec, zwykle będący przyjemnym, otwartym miejscem, teraz zapełniały prowizoryczne ławki i stoły, pospiesznie zrobione z desek przybitych do kozłów. Ławki zaś zapełniali biesiadnicy, a na stołach piętrzyły się góry jedzenia.
Oprócz nieszczęśliwej garstki, która wylosowała pełnienie warty, wszyscy Rzymianie zgromadzili się tutaj, by odebrać nagrodę, którą wygrali od Namdalajczyków. Jedni i drudzy zdawali się odnosić do. siebie z samym tylko szacunkiem. Miejsca, jakie wyznaczono biesiadnikom, zmieszały obie grupy, a ci z obu stron, którzy trzy dni wcześniej brali udział w próbie sił, raczyli się nawzajem opowieściami z tego zdarzenia i z dumą pokazywali bandaże swym pełnym podziwu towarzyszom.
Na główne dania składały się pieczenie z wieprzowego, wołowego, baraniego i koziego mięsa, uzupełnione drobiem, rybami i innymi owocami morza, tak łatwo dostępnymi w stolicy. Ku przerażeniu Namdalajczyków, większość Rzymian szczodrze podlewała wszystko pikantnym sosem ze sfermentowanych ryb, za którym przepadali Videssańczycy. Mieszkańcy Księstwa zachowali surowe upodobania kulinarne swych przodków z północy, lecz dla Rzymian ostry sos był znaną i ukochaną od wielu lat przyprawą.
— Przypuszczam, że lubisz też czosnek — rzekł ze wzdrygnięciem Soteryk.
— A ty nie? — odparł Marek, zdumiony, że ktoś może nie lubić.
Wino, piwo i miód lały się jak woda. Dzięki nieznośnej słodyczy miejscowego wina trybun odkrył w sobie prawdziwe upodobanie do gęstego, ciemnego piwa, jakie warzyli Videssańczycy. Lecz kiedy powiedział to Soterykowi, wywołało to z kolei zdumienie wyspiarza. — Te pomyje? — zawołał. — Powinieneś przybyć do Księstwa, gdzie piłbyś swoje piwo widelcem.
Viridoviks, z glinianym kuflem w ręku, powiedział:
— Dlaczego ktokolwiek miałby pić piwo — widelcem czy nie, proszę zważyć — kiedy w każdej chwili może mieć sok z winorośli? To przekracza zdolność mojego pojmowania. W kraju, gdzie się urodziłem, piwo było napojem wieśniaków. Wino pijali wodzowie, kiedy udało się nam je zdobyć i kiedy mogliśmy sobie na nie pozwolić. Było też kosztowne, to wam powiem.
Niektóre doskonałe gatunki win pochodziły z Galii Narbońskiej, posiadającej ciepły, śródziemnomorski klimat, lecz teraz Marek uświadomił sobie, że nie widział wina w jej pomocnych prowincjach, będących ojczyzną Viridoviksa. Jak większość Rzymian, trybun pił wino od dzieciństwa i uważał je za coś zupełnie naturalnego. Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, jak mogło być cenne, kiedy było trudno osiągalne.
Po prawej ręce Celta siedział jego przyjaciel, koczownik z dalekiego pomocnego zachodu; Arshaum przedstawił się jako Arigh, syn Arghuna. Noc była ciepła, lecz on miał na sobie kurtkę z wilczej skóry i czapę z rudego lisa. Jego żylaste, szczupłe ciało i gibka, opanowana żywość ruchów przypominały Skaurusowi polującego jastrzębia. Aż do tej pory niewiele mówił, zajęty pochłanianiem olbrzymich ilości jedzenia, lecz rozmowa o trunkach zainteresowała go.
— Piwo, miód, wino — co to za różnica? — powiedział. Mówił po videssańsku całkiem dobrze; z obcinającym końcówki, szybkim akcentem, doskonale pasującym do jego zachowania i sposobu bycia. — Otóż to kumys jest trunkiem mężczyzny; robiony z mleka jego koni i tak silnie uderzający do głowy jak ich kopnięcie.
Brzmiało to okropnie — pomyślał Marek. Zauważył też, że urągliwa uwaga Arigha co do stojących przed nim trunków nie przeszkadzała mu w ich pochłanianiu i to w całkiem sporych ilościach.
Przy takim tempie, z jakim znikało jedzenie, utrzymywanie zastawionych stołów wcale nie było łatwym zadaniem. Niemal jak brygada strażaków donosząca w kubłach wód? do pożaru, tak namdalajskie kobiety nie ustawały w swych wędrówkach, przynosząc z kuchni pełne tace i dzbany, a odnosząc puste. Marek z zaskoczeniem zauważył, że jedną z nich jest Helvis. Kiedy wspomniał o tym, Soteryk odpowiedział wzruszając ramionami: — Powiedziała mi, że szybciej otrząśnie się robiąc to, niż siedząc samotnie i bolejąc. Co mogłem na to powiedzieć?
Obsługujące ich kobiety w większości bardzo przypominały towarzyszki życia żołnierzy, jakie Skaurus poznał w dominiach Rzymu. Z największą swobodą wymieniały sprośności z mężczyznami, których obsługiwały; klapsy i podszczypywania wywoływały tyle samo śmiechu co pisków oburzenia. Przez wszystko to Helvis przechodziła nietknięta; nosiła swoją żałobę jak niewidzialną zbroję. Malujący się na jej twarzy wyraz spokojnego smutku i postawa wyobcowania, nawet kiedy pochylała się nad ramieniem mężczyzny, by napełnić winem jego kubek wystarczały, by powstrzymać najbardziej nawet gruboskórnego rozpustnika.
W miarę upływu czasu przynoszono coraz więcej i więcej trunków, a coraz mniej i mniej jedzenia. Uczta nie mogła być nazwana stateczną nawet na samym początku, zaś teraz hałas wzrastał nieustannie. Rzymianie i Namdalajczycy uczyli się nawzajem swoich przekleństw, próbowali śpiewać pieśni współbiesiadników i niezgrabnie naśladować tańce swych nowych przyjaciół. Wywiązało się parę bójek, lecz natychmiast zostały stłumione przez sąsiadów kłócących się biesiadników — tej nocy wzajemna życzliwość wezbrała zbyt wysoko, by umożliwić jakiekolwiek awantury.
Więcej niż parę osób zawędrowało na dziedziniec, by zobaczyć, skąd ta wrzawa, i większości spodobało się to, co zastali. Parę stołów dalej Skaurus zobaczył Taso Vonesa z kuflem wina w jednej ręce i udkiem kuropatwy w drugiej. Machnął ręką do ambasadora Khatrish, który utorował sobie drogę przez tłum i wcisnął się na ławkę obok trybuna.
— Jesteś łaskawy, chcąc mieć ze mną cokolwiek do czynienia — rzekł do Skaurusa — szczególnie, jeśli przypomnisz sobie, że ostatnim razem, kiedy cię widziałem, zamiast powitania wziąłem nogi za pas.
Marek wypił już dość wina i piwa, by przejść do porządku dziennego nad takimi drobiazgami. — Nie przejmuj się tym — rzekł wielkodusznie. — To Avshara szukaliśmy, nie ciebie. — To jednak przypomniało mu o pościgu i jego smutnym zakończeniu. Umilkł, czując się jak głupiec.
Vones przechylił głowę i przyglądał się Rzymianinowi spod oka, przypominając kropka w kropkę jakiegoś jasnookiego, małego wróbla.
— Jakież to ciekawe — rzekł. — Ze wszystkich ludzi jesteś ostatnim, po którym spodziewałbym się, że będzie popijał z Namdalajczykami.
— Dlaczego się nie zamkniesz, Taso? — zapytał Soteryk, lecz jego zrezygnowany ton świadczył o tym, iż zdaje sobie sprawę z daremności prób odebrania głosu Vonesowi. Najwyraźniej znał Khatrisha i tak jak wielu, wielu innych, przywykł do dawania mu całkowitej swobody w tym, co mówił. — Myślę, że gadasz po to, by słuchać samego siebie.
— Znasz jakiś lepszy powód? — odparował z uśmiechem Vones.
Powiedziałby więcej, lecz Marek, kierowany ciekawością rozpaloną uwagą Vonesa, przerwał mu. — Co masz przeciwko tym ludziom? — zapytał, machnięciem ręki wskazując dziedziniec i wszystkich na nim zgromadzonych. — Dobrze się z nimi rozumiemy. Czy jest w tym coś złego?
— Spokojnie, spokojnie. — Ambasador ostrzegawczym gestem dotknął ramienia trybuna i Marek uświadomił sobie, jak głośno to powiedział. — Dlaczego nie mielibyśmy udać się na wieczorną przechadzkę? Zakwitający nocą jaśmin jest szczególnie przyjemny o tej porze roku, nie sądzisz? — Odwrócił się do Soteryka. — Nie martw się, mój przyjacielu z wysp. Nie opróżnię mu kieszeni; domyślam się, jakie rozrywki planujecie na później.