Uświadomił sobie, że wciąż krzyżuje miecz z Viridoviksem. Cofnął się i opuścił klingę. Widząc to, Viridoviks ostrożnie zrobił to samo.
— Rozejm? — zapytał Marek. Gal był częścią magii, która sprowadziła ich w to miejsce. Zabicie go teraz byłoby głupotą.
— Tak, na razie — rzekł z roztargnieniem Viridoviks. Wydawał się bardziej zainteresowany rozglądaniem się wokół niż walką. Sprawiał też wrażenie całkowicie obojętnego na niebezpieczeństwo, w jakim się znalazł, otoczony przez swych wrogów. Marek zastanawiał się, czy ta zuchowatość była prawdziwa, czy też udawana. Otoczony przez Galów, on sam był zbyt przerażony, żeby udawać odwagę.
Przeniósł wzrok ze swojego miecza na miecz Viridoviksa. Teraz żaden z nich nie wydawał się czymś więcej niż kawałkiem zaostrzonej stali.
Wokół kręcili się Rzymianie, błąkając się po otwartej przestrzeni polany. Ku zaskoczeniu trybuna, żaden z nich nie przybiegł żądając śmierci Viridoviksa. Może — tak jak Skaurusa — to, co się wydarzyło, ogłuszyło ich tak mocno, że nie śmieli nic mu zrobić, a może sprawiła to pewna siebie postawa Celta.
Do Marka podszedł Juniusz Blisus. Zupełnie nie zwracając uwagi na Viridoviksa, zwiadowca zasalutował zgrabnie swemu dowódcy, jak gdyby trwanie przy legionowym formalizmie mogło pomóc mu w uporaniu się z przerażającym nieznanym, w którego obliczu się znalazł.
— Nie sądzę, żeby to w ogóle była Galia, panie — powiedział. — Poszedłem na skraj polany i drzewa, które tam rosną, wydają się bardziej podobne do tych, jakie można spotkać w Grecji, albo w miejscu takim jak Cylicja.
— Chociaż nie można powiedzieć, żeby to było złe miejsce — ciągnął. — Jest tutaj staw i potok, który do niego wpływa. Przez chwilę myślałem, że skończymy w Tar-tarze, i nigdzie indziej, tylko tam.
— Nie byłeś jedynym — powiedział szczerze Marek. Potem zamrugał. Nie przyszło mu do głowy, że cokolwiek się wydarzyło, mogło przecież pozostawić ich wciąż na ziemiach znajdujących się we władaniu Rzymu.
Salut zwiadowcy i jego domysły podsunęły trybunowi pomysł. Rozkazał swoim ludziom rozbić obóz nad stawem, który odkrył Blisus, zdając sobie sprawę, że rutynowe zajęcie — zadanie, które wykonywali przedtem setki razy — pomoże obedrzeć to miejsce z aury obcości.
Zastanowił się, jak zdoła wyjaśnić swoje przybycie rzymskim władzom, które mogły tu być. Niemal słyszał sceptyczny głos prokonsula: — Kopuła światła, powiadasz? Ta-ak, oczywiście. Powiedz mi, ile kosztowała cię cała droga…?
Wzniesiono szańce wyznaczające cztery boki kwadratu; wewnątrz, ustawione w równych rzędach, wyrosły ośmioosobowe namioty. Bez potrzeby przypominania im o tym, legioniści pozostawili spore miejsce, gdzie mógł pracować Gorgidas. Tam właśnie, niedaleko od Marka, Grek badał przy pomocy kleszczy ranę legionisty trafionego strzałą. Ranny żołnierz zagryzał wargi, by nie krzyczeć, a potem westchnął z ulgą, gdy Gorgidas wyciągnął haczykowaty grot.
Gajusz Filipus, który nadzorował zakładanie obozu, podszedł do Skaurusa.
— Miałeś dobry pomysł — powiedział. — To nie pozwoli im myśleć o głupstwach.
I tak też było, lecz jedynie po części. Marek i Gorgidas byli wykształconymi ludźmi, Gajusza Filipusa twarde życie zahartowało tak, że potrafił poradzić sobie niemal ze wszystkim. Jednak legioniści w większości byli młodymi ludźmi z gospodarstw lub maleńkich wiosek, nie posiadającymi ani wykształcenia, ani doświadczenia, na których mogliby się oprzeć. Cud, który przeniósł ich w to miejsce, zbyt daleko odbiegał od codziennej harówki, by mogli potraktować go z obojętnością.
Rzymianie szemrali sypiąc szańce, pomrukiwali nosząc ekwipunek, szeptali do siebie wbijając kołki od namiotów. Składali dwa palce w znak przeciwko złemu oku, ściskając falliczne amulety, które nosili na szyjach, by ustrzec się przed nim.
I coraz częściej i częściej spoglądali w stronę Viridoviksa. Wraz z łagodzącym skutkiem codziennych zajęć, z wolna rozpraszała się otaczająca go atmosfera nietykalności. W pomrukach narastała wrogość. Ręce zaczęły kierować się ku mieczom i oszczepom. Na twarzy Viridoviksa pojawił się wyraz posępnej zaciętości. Wyciągnął swoją długą klingę z pochwy, ale nawet przy swej sile nie wytrzymałby długo naporu Rzymian.
Lecz legioniści, jak się wydawało, chcieli czegoś bardziej oficjalnego i wzbudzającego grozę niż samosąd. Wybrana przez nich delegacja zbliżyła się do Skaurusa; na jej czele stał kawalerzysta imieniem Luciliusz. I właśnie on przemówił w ich imieniu:
— Panie, co powiesz na to, żebyśmy podcięli gardło Galowi, by odwrócić od nas gniew tego boga, który nam to uczynił? — Stojący za nim mężczyźni skinęli głowami.
Trybun spojrzał na Viridoviksa, który odwzajemnił mu wolne od lęku spojrzenie. Gdyby płaszczył się ze strachu, Marek pewnie pozwoliłby swoim ludziom zrobić to, co chcieli, lecz Celt był człowiekiem, który zasługiwał na coś lepszego niż poświęcenie dla jakiegoś przesądu.
Skaurus powiedział to żołnierzom, dodając:
— Mógł czekać, dopóki jego ludzie nie wyrżną nas, zamiast tego jednak postanowił walczyć ze mną sam na sam. I bogowie uczynili mu to samo, co nam wszystkim. Może mieli swoje powody.
Część legionistów skinęła głowami, lecz większość dalej okazywała niezadowolenie. Luciliusz powiedział:
— Panie, może pozostawili go z nami właśnie po to, byśmy mogli złożyć go im w ofierze, i będą źli, jeśli tego nie uczynimy.
Lecz im więcej o tym myślał, tym bardziej pomysł, by świadomie złożyć człowieka w ofierze, stawał się Markowi nienawistny. Jako stoik nie wierzył, by cokolwiek to dało, a jako Rzymianin uważał składanie ofiar z ludzi za przeżytek. Od czasu rozpaczliwych chwil sprzed stu pięćdziesięciu lat — po tym, jak Hannibal rozbił Rzymian pod Kartaginą — nie wracano do tego zwyczaju. W jeszcze dawniejszych czasach, podczas klęsk głodu, składano ofiary ze starych ludzi, lecz już od stuleci zamiast tego wrzucano do Tybru kukły z sitowia.
— Właśnie! — powiedział głośno. Zarówno Viridoviks jak i jego ludzie spojrzeli na niego; pierwszy ostrożnie, pozostali z wyczekiwaniem. Pamiętając swój strach wywołany tym, co Galowie zrobiliby jego ludziom, gdyby się poddali, ciągnął: — Nie pozwolę, byśmy stali się podobni do okrutnych barbarzyńców, z którymi walczyliśmy.
Nikogo to nie zadowoliło. Viridoviks prychnął gniewnie; Luciliusz zaprotestował: — Bogowie powinni dostać ofiarę.
— Dostaną — obiecał trybun. — Zamiast Viridoviksa złożymy w ofierze jego wizerunek, tak jak to robią kapłani, by wyróżnić uroczystości, podczas których zwykle składano ofiary z ludzi. Jeśli bogowie przyjmują tamte ofiary, tę również przyjmą; a w tej dziczy, gdziekolwiek to jest, lepiej mieć siłę Gala po swojej stronie, niż przeciwko sobie.
Luciliusz dalej był skłonny się sprzeciwiać, lecz praktyczna strona argumentu Skaurusa przekonała większość legionistów. Utraciwszy poparcie, Luciliusz poddał się. By oddzielić zniechęconego żołnierza od reszty, Marek odkomenderował go do prac związanych z przygotowaniem wizerunku; polecił mu przygotować materiał i zerwać sitowie rosnące na brzegu stawu. Nieco podbudowany w swym poczuciu ważności, Luciliusz oddalił się, by wykonać rozkazy.
— Dziękuję ci — rzekł Viridoviks.
— Nie zrobił tego dla ciebie — powiedział Gajusz Filipus. Dotychczas trzymał się na uboczu i milczał, gotów w razie potrzeby wesprzeć Marka. — Zrobił to, by utrzymać swoją władzę nad żołnierzami.