Nie było to do końca prawdą, lecz Marek postanowił nie pomniejszać autorytetu Gajusza Filipusa sprzeciwiając mu się. To, co Gal pomyśli sobie o przyczynach, dla których go uratował, nie miało znaczenia; liczył się rezultat.
Viridoviks spojrzał w dół na niskiego, krępego centuriona.
— I co chciałbyś, żeby teraz ze mną zrobił? Posiekał na mięso dla psów? Nażrą się nie tylko mną, jeśli spróbujesz to zrobić; będą miały o wiele więcej żarcia, jeśli pośle na mnie takich karzełków jak ty.
Skaurus spodziewał się, że Gajusz Filipus wpadnie w morderczą wściekłość, lecz zamiast tego centurion odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem.
— Dobrze powiedziane, ty wielkoludzie!
— Wielkolud, powiedziałeś? — Viridoviks zaklął po galijsku, lecz on również się uśmiechnął.
— Cóż więc? — zapytał Marek. — Czy zamierzasz dołączyć do nas, przynajmniej dopóki nie dowiemy się, ladzie jesteśmy? Bogowie świadkami, że jesteś urodzonym i wojownikiem.
— Och, co za wstyd! Rzymianin prosi o moje towarzystwo, a ja mówię — tak. Lecz te lasy są niegościnnym miejscem dla biednego, samotnego Celta, a wy — Rzymianie — jesteście ludźmi, mimo całej waszej tępoty.
Gajusz Filipus prychnął.
— Jest jeszcze jedna sprawa — rzekł Viridoviks. — Czy wasi ludzie przyjmą mnie po tym, jak niejednego z nich wysłałem na drugi świat?
— Przemogą swoją niechęć — rzekł starszy centurion, uderzając prętem z winorośli w stwardniałą dłoń.
— Tępi — powtórzył Viridoviks. — Żadnej możliwości, by powiedzieć twojemu oficerowi, żeby się odpieprzył. Przy okazji: dzień, w którym przyjdzie ci do głowy rozkazywać mi, zapamiętasz na zawsze. Do tego maszerowanie w szeregu, obozowanie w szeregu, walka w szeregu. Powiedz mi, sracie też w szeregu?
Centurion zachował dyskretne milczenie pamiętając, że robił to niejeden raz.
Im więcej się gryzą, pomyślał Marek, tym szybciej przywykną do siebie. Pacnął ręką komara. Musiał chybić, ponieważ usłyszał oddalające się bzyczenie.
Luciliusz zbliżył się pospiesznie, dźwigając w ramionach pęk sitowia, przewiązany tu i tam płóciennymi paskami. Nie bardzo przypominało to człowieka, lecz Skaurus nie miał zamiaru krytykować. W zupełności wystarczało, jeśli zadowalało to Luciliusza.
— Co z tym zrobimy, panie? — zapytał kawalerzysta. — Wrzucimy do wody, tak jak kapłani w Rzymie zrzucają kukły z mostu Sublicjusza do Tybru?
Marek potarł szczękę, zastanawiając się przez chwilę. Potrząsnął głową.
— Zważywszy na kolor kopuły światła, w której byliśmy, sądzę, że zamiast do wody, powinienem wrzucić to w płomienie.
Luciliusz skinął głową, wyraźnie pod wrażeniem rozumowania trybuna. — Proszę, panie. — Podał kukłę Skaurusowi i ustawił się za nim, by zapoczątkować procesję. Więcej mężczyzn przyłączyło się do niej, gdy trybun szedł wolno i uroczyście w stronę jednego z obozowych ognisk.
Zatrzymał się przed nim, tak by jeszcze więcej legionistów mogło się zgromadzić. Pozostali przerwali swe zajęcia i unieśli wzrok, by obserwować uroczystość. Wówczas Marek uniósł prymitywną kukłę z sitowia wysoko nad głowę, oznajmiając głośno:
— Którykolwiek bóg, albo bogini, jest odpowiedzialny za cud, który nas spotkał, wzywany imieniem lub imionami, jakimi chce być nazywany, niech przyjmie tę ofiarę składaną dla przejednania jego gniewu! — Cisnął kukłę w ogień.
Płomienie strzeliły, obejmując wizerunek. — Patrzcie, jak bóg przyjmuje ofiarę! — zawołał Luciliusz. Marek ukrył uśmiech; wyglądało to tak, jakby legionista uważał kukłę, będącą namiastką ofiary, za człowieka.
Jednak trybun zastanowił się przez chwilę, czy Luciliusz nie zobaczył czegoś, czego on nie dostrzegł. Kukła z wilgotnego sitowia powinna palić się wolno, a tę ogień pochłonął, jakby była smolną drzazgą. Marek skrzywił się, tłumiąc przesądne myśli, które go opadły. Jeden cud na wieczór wystarczy — powiedział sobie stanowczo. Odwrócił się od ogniska i odszedł, by zobaczyć, jak Gorgidas radzi sobie z rannymi.
— Jak to wygląda? — warknął na niego Gorgidas.
— Niezbyt dobrze — przyznał Skaurus. Gorgidas biegał od jednego rannego do drugiego, tu bandażując, tam zszywając, gdzie indziej potrząsając głową nad ranami, których nie miał nadziei wyleczyć. Trybun zapytał:
— Jak mogę ci pomóc?
Grek uniósł wzrok, jak gdyby dopiero teraz zdał sobie sprawę z obecności Marka.
— Hmm? Niech pomyślę… Gdybyś rozkazał paru żołnierzom, żeby pracowali ze mną, mogłoby mi to odrobinę pomóc. Będą niezdarni, ale lepsze to niż nic, a niekiedy człowiek, który tak bardzo wije się z bólu, musi być przytrzymany, czy tego chce, czy nie.
— Zajmę się tym — odpowiedział trybun. — A co się stało z Attiliuszem i Publiuszem Kurtianusem?
— Z moimi pomocnikami? A jak sądzisz, co się z nimi stało?
Marek wycofał się pospiesznie z rozpaloną rumieńcem twarzą. Niemal zapomniał posłać Gorgidasowi legionistów.
Gajusz Filipus i Viridoviks wciąż kłócili się na uboczu, z dala od miejsca, gdzie przebywała większość ludzi. Starszy centurion wyciągnął miecz. Skaurus podbiegł, by zapobiec walce. Stwierdził, że niczemu nie musi zapobiegać; Gajusz Filipus pokazywał Galowi pchnięcia.
— Wszystko pięknie i wspaniale, drogi Rzymianinie — rzekł Viridoviks — dlaczego więc psujecie to tak krótkimi ostrzami? Weteran wzruszył ramionami.
— Większość z nas nie jest na tyle duża, by posługiwać się swobodnie takim rzeźnickim nożem, jakim ty wymachujesz. Poza tym, pchniecie, nawet zadane gladio, pozostawia atakującego w większej odległości od wroga, niż ciecie zadane długim mieczem.
Dwaj urodzeni wojownicy mogli być parą piekarzy rozmawiających o tym, jak sprawić, żeby ciasto na chleb lepiej wyrastało. Marek uśmiechnął się widząc, jak wspólna pasja pozwala nawet śmiertelnym wrogom zapomnieć o dzielącej ich nienawiści.
Jeden z młodszych centurionów, szczupły młodzieniec imieniem Kwintus Glabrio, podszedł do niego i powiedział:
— Proszę o wybaczenie, panie, ale czy mógłbyś mi powiedzieć, gdzie my jesteśmy, bym mógł przekazać to ludziom i uspokoić ich? Spierają się coraz gwałtowniej.
— Szczerze mówiąc, nie jestem pewien. Sądząc z terenu rosnących tutaj drzew, jeden ze zwiadowców uważa, że może to być Cylicja albo Grecja. Rankiem wyślemy zwiad, który odnajdzie jakichś wieśniaków i wtedy dowiemy się tego, co chcemy wiedzieć.
Glabrio gapił się na niego z otwartymi ustami. Nawet w nikłym świetle gwiazd Marek mógł dostrzec strach na jego twarzy; strach na tyle głęboki, że pozwalał zapomnieć mu o bólu rozpłatanego przedramienia.
— Cylicja, panie? Grecja? Nie widziałeś…? — Język go zawiódł. Wskazał na niebo.
Zaintrygowany Marek uniósł wzrok. Była piękna, czysta noc. Zobaczmy — pomyślał — przebiegając wzrokiem nieboskłon, północ powinna być… gdzie? Zimne palce przebiegły mu po kręgosłupie, gdy wpatrywał się w nieznane układy gwiazd rozrzucone na niebie. Gdzie jest Wielka Niedźwiedzica, która wskazywała biegun? Gdzie gwiazdy lata; Skorpion, Orzeł, Lira? Gdzie konstelacje jesieni, które prowadziły ich przez noc; Andromeda, Pegaz? Gdzie gwiazdy zimy, albo dziwne gwiazdozbiory, które wyzierały znad południowego horyzontu w tropikalnych krainach, takich jak Afryka lub Cyrenajka?
Gajusz Filipus i Viridoviks wytrzeszczali oczy razem z nim, dzieląc jego pragnienie, by okazało się to nieprawdą. Gal przeklinał w swoim ojczystym języku — jednak nie tak, jak wówczas, gdy obrzucał przekleństwami Gajusza Filipusa — tylko cicho, jakby w modlitwie. — Bogowie na Olimpie — mruknął starszy centurion i Marek musiał zdusić histeryczny śmiech. To miejsce znajdowało się poza królestwem bogów Olimpu. I również poza jego własnym; wizję rozgniewanego prokonsula rozwiał wiatr nieznanego.