Niewielu Rzymian wyspało się tej nocy. Siedzieli przed namiotami, obserwując nieczytelny krąg niebios i próbując, tak jak zawsze będą to robili ludzie, okiełznać nieznane przez ułożenie go we wzory i nadanie im nazw: Tarcza, Balista, Świerszcz, Pederaści.
Kolejne nazwy rozbrzmiewały w nocy, w miarę jak wschodziły nowe gwiazdy, by zastąpić swe zachodzące towarzyszki. Wschód wstał blady, potem poróżowiał. Las przestał być jednolitym ciemnym kształtem, zmieniając się w drzewa, krzewy i zarośla, nie bardziej niezwykłe niż te w Galii, jeśli nie całkiem takie same. Potem wzeszło słońce i było to po prostu słońce.
A potem spomiędzy drzew ze świstem wyleciała strzała, w ślad za którą rozległo się w chwilę później wyzwanie wypowiedziane w obcym języku.
II
Widząc, w jaki sposób człowiek, który rzucił im wyzwanie, rozgarnia zarośla i kroczy w stronę Rzymian, Marek nabrał pewności, że nie jest to skradający się leśny rozbójnik, lecz człowiek, który czuje za sobą całą potęgę swego kraju. Wskazywała na to jego postawa, czujna podejrzliwość na jego twarzy, fakt, że ośmielił się wyjść sam jeden, by stawić czoło dwunastu setkom ludzi.
— Niewątpliwie masz rację — przytaknął Gajusz Filipus, gdy trybun głośno wyraził swoje myśli. — Choć nie jest całkiem sam — jeśli ja byłbym na jego miejscu, z pewnością nie zapomniałbym zabrać swojego łuku. Założę się, że jego przyjaciele osłaniają go z lasu.
Wszystko na to wskazywało, bowiem wojownik zatrzymał się w zasięgu strzału z łuku od drzew, z których wyszedł, i czekał, z rękoma założonymi na piersiach.
— Zobaczmy, co ma do powiedzenia — rzekł Marek. — Gajuszu, pójdziesz ze mną, i ty Viridoviksie — może on rozumie po celtycku. Gorgidas!
Lekarz zawiązał ostatni zgrabny węzeł na opatrunku, który właśnie zakładał i dopiero potem uniósł wzrok.
— Po co ja jestem ci potrzebny?
— Jeśli wolisz, będę polegał na własnej grece…
— Idę, idę.
Trybun wybrał również Adiatuna, oficera procarzy. Jak i jego ludzie, pochodził z Balearów, wysp na Morzu Śródziemnym u wybrzeży Hiszpanii, i znał ich dziwny język jako język swego dzieciństwa. Jeden z legionistów, który służył na wschodzie, poduczył się nieco syryjskiego i aramejskiego, i ten również został wybrany. Tyle musi wystarczyć, zdecydował Marek. Jeszcze trochę i czekający wojownik uzna, że chcą atakować, a nie pertraktować.
I rzeczywiście, czekający cofnął się o krok, kiedy ujrzał pół tuzina mężczyzn zbliżających się do niego od obozu Rzymian. Lecz Marek i jego towarzysze szli wolno, z prawymi rękoma uniesionymi na wysokość oczu i rozwartymi dłońmi, by pokazać, że są puste. Po chwili wahania wojownik odwzajemnił gest i zbliżył się. Zatrzymał się jakieś dziesięć stóp przed nimi, mówiąc coś, co miało znaczyć — tak jest wystarczająco blisko. — Przyglądał się przybyszom z nieukrywaną ciekawością.
Marek odwzajemnił ją. Tubylec był szczupłym mężczyzną średniego wzrostu, mogącym mieć trzydzieści parę lat. Wyjąwszy dumny nos, rysy miał drobne i subtelne; szerokie czoło nadawało jego twarzy trójkątny kształt. Jego oliwkowa skóra była opalona i ogorzała; miał długą bliznę na lewym policzku i jeszcze jedną nad lewym okiem. Zarys szczęki podkreślał wąski pasek brody; ciemnej, lecz ze srebrnymi paskami po obu stronach ust.
Gdyby nie ta niegustowna broda — pomyślał Marek — wyglądałby jak każdy Rzymianin, a jeszcze bardziej jak Grek. Miał na sobie kolczugę sięgającą do połowy ud. W przeciwieństwie do rzymskich, ta miała rękawy. Na niej nosił opończę z lekkiego materiału, barwy leśnej zieleni. Jego hełm był solidnym, żelaznym garnkiem; z tyłu przynitowano doń fartuszek kolczugi dla ochrony karku, a nosowa sztabka chroniła twarz. Ostrogi na piętach jego skórzanych, sięgających łydek butów świadczyły o tym, że jest kawalerzystą; przemawiał za tym również pałasz wiszący u pasa i mała, okrągła tarcza, zarzucona na plecy.
Żołnierz zapytał o coś, co prawdopodobnie — jak pomyślał Marek — znaczyło:
— Kim wy jesteście i co tutaj robicie?
Trybun spojrzał na grupę swoich tak zwanych tłumaczy. Wszyscy potrząsnęli głowami. Odpowiedział w łacinie:
— Mamy takie samo pojęcie o tym, gdzie jesteśmy, jak ty o tym, kim my jesteśmy.
Tubylec rozłożył ręce i wzruszył ramionami, a potem spróbował znowu w języku, który wydawał się inny niż poprzedni. Z nie lepszym rezultatem. Rzymianie używali wszystkich języków, jakie znali, a sam żołnierz zdawał się mówić pięcioma albo sześcioma, ale nie znaleźli żadnego wspólnego.
Wojownik skrzywił się w końcu z irytacją. Klepnął ziemię, machnął ręką, wskazując wszystko, jak daleko sięgał wzrok. — Videssos — powiedział. Wskazał na Marka, potem na obóz, z którego przyszli i uniósł pytająco brwi.
— Rzymianie — odpowiedział trybun.
— Jesteś za włączeniem mnie do nich? — zapytał Viridoviks. — Co za wstyd!
— Tak, wszyscy go odczuwamy — odpowiedział mu Gajusz Filipus.
— Dość, wy tam — rzekł Gorgidas. — Jestem Rzymianinem nie bardziej niż ty, mój wąsaty przyjacielu, lecz musimy przedstawić wszystko tak prosto, jak to tylko możliwe.
— Dziękuję ci — powiedział Marek. — Rzymianie — powtórzył.
Videssańczyk obserwował tę wymianę zdań z wyraźnym zainteresowaniem. Teraz wskazał na siebie. — Neilos Tzimiskes.
Naśladując go, Skaurus i jego towarzysze wymienili swoje imiona. Viridoviks gderał: — Człowiek może zadławić się na śmierć tym jego „Tzimiskes” — lecz Neilosowi wcale łatwiej nie poszło z „Viridoviks, syn Drappesa”.
Tzimiskes odpiął swój pas z mieczem i położył go u swych stóp. Rozległ się ostrzegawczy okrzyk z lasu za nim, lecz uciszył go kilkoma wykrzyczanymi zdaniami. Wskazał na miecz, potem na siebie i na Marka, i gestem wyraził odrazę.
— Nie ma kłótni między nami — przytaknął Skaurus wiedząc, że jego słowa nie zostaną zrozumiane, lecz mając nadzieję, że ton tak. Sięgnął do swojej torby po rację sucharów i podał je, wraz z na wpół jeszcze pełną manierką z winem, Tzimiskesowi. Videssańczyk skinął głową i uśmiechnął się, a kiedy to zrobił, ubyło mu kilka dobrych lat.
— Nie będzie taki szczęśliwy, kiedy zje to, co mu dałeś — rzekł Adiatun. — Bucellum smakuje zupełnie jak trociny.
Lecz Tzimiskes ugryzł spieczony suchar nie krzywiąc się i pociągnął długi łyk wina z miną człowieka, który kosztował już gorszych trunków. Klepnął się po brzuchu z przepraszającą miną, a potem ponownie krzyknął w stronę lasu. Parę chwil później z lasu wyłonił się jeszcze jeden, młodszy, Videssańczyk. Ubrany i uzbrojony był niemal tak samo jak Tzimiskes, choć jego opończa miała barwę bardziej brunatną niż zieloną. W lewej ręce niósł krótki łuk, a na prawym barku dyndała mu skórzana sakwa.
Młody Videssańczyk nazywał się Proklos Mouzalon. Ze swojego worka wyciągnął suszone jabłka i figi, oliwki, wędzoną soloną szynkę, twardy żółty ser, cebule i suchary, różniące się od rzymskich tylko tym, że były kwadratowe, a nie okrągłe — czyli zwykły podróżny, żołnierski prowiant. Wyjął również małą flaszkę gęstego, słodkiego wina. Markowi wydało się nieco mdłe, bowiem przywykł do bardziej cierpkiego wina, w jakie zaopatrywano rzymską armię.