Zanim przytknęli flaszkę do ust, obaj Videssańczycy splunęli gniewnie na ziemię, a potem wznieśli ramiona i oczy ku niebu, równocześnie mamrocząc jakąś modlitwę. Marek miał zamiar wylać nieco wina dla bogów, lecz zamiast tego postanowił naśladować zwyczaj kraju, w którym się znalazł. Tzimiskes i Mouzalon skinęli z pochwałą głowami, gdy to zrobił, choć oczywiście nic nie zrozumieli z tego, co powiedział.
Na migi Neilos wyjaśnił, że parę dni drogi na południe od tego miejsca znajduje się miasto; stosowne miejsce do handlu, który mógłby na razie zapewnić rzymskim żołnierzom wyżywienie i zakwaterowanie. Wysłał Mouzalona naprzód, by przygotował miasto na ich przybycie. Tętent kopyt na leśnej ścieżce potwierdził, że Videssańczycy są jeźdźcami.
Kiedy Tzimiskes odszedł do swego spętanego wierzchowca, Marek streścił swoim ludziom to, co dotychczas ustalono.
— Myślę, że będziemy mogli zostać razem — powiedział. — Na tyle, na ile zrozumiałem całe to machanie palcami, ci ludzie najmują wojska zaciężne i często mają do czynienia z obcymi armiami. Cały problem polegał na tym, że Tzimiskes nigdy przedtem nie widział nikogo podobnego do nas i nie wiedział, czy jesteśmy najeźdźcami, woluntariuszami do najęcia, czy też ludźmi z drugiej strony księżyca.
Urwał nagle, przeklinając w duchu swój niezręczny język; obawiał się, że Rzymianie są o wiele dalej od domu niż na Księżycu.
Z pomocą przyszedł mu Gajusz Filipus, który warknął:
— I jeszcze jedna rzecz, moje wilki. W czasie marszu traktujemy ten kraj jako sprzymierzeńca; żadnych kradzieży muła rolnika ani jego córki, tylko dlatego, że któreś z nich wam się spodobało. Na lewe jajo Wulkana, zobaczycie krzyż, jeśli któryś zrobi coś takiego. Dopóki wiemy, że mamy tutaj szansę na zajęcie, zachowujemy się spokojnie.
— Tępi, tępi, tępi — powiedział Viridoviks. Centurion zignorował go.
— Macie zamiar sprzedać nasze miecze tym barbarzyńcom? — zawołał ktoś.
Gajusz Filipus wściekłym wzrokiem próbował wyłowić tego, który się odezwał, lecz Skaurus powiedział:
— To dobre pytanie. Pozwólcie, że odpowiem na nie w taki sposób: nasze miecze są wszystkim, co mamy do sprzedania. Dopóki nie odnajdziecie drogi powrotnej do Rzymu, jesteśmy tutaj w mniejszości, niewielkiej, ale zawsze. — Był to kiepski dowcip, lecz tak oczywiście prawdziwy, że legioniści kiwali do siebie głowami, kiedy zaczynali zwijać obóz.
Marek nie miał zbyt wielkiej ochoty występować w roli najemnika, lecz zbrojny oddział za jego plecami dawał mu w spotkaniu z Videssańczykami siłę przetargową, jakiej nie dałoby mu nic innego. Dawało mu to również doskonały pretekst, by utrzymać Rzymian razem. W tym dziwnym obcym kraju mogli polegać jedynie na sobie.
Trybun zastanawiał się też nad przyczynami, które skłaniały Videssos do najmowania obcych wojsk. Według niego było to odpowiednie dla upadających królestw, takich jak Egipt Ptolemeuszy, nie zaś dla silnych państw. Lecz Tzimiskes i Mouzalon byli żołnierzami i bez wątpienia również tubylcami.
Westchnął. Tylu rzeczy trzeba się będzie dowiedzieć…
Na prośbę Gorgidasa, Skaurus odkomenderował drużynę do wycinania żerdzi na nosze; ponad dwudziestu Rzymian miało zbyt ciężkie rany, by maszerować.
— Część dostanie gorączki — rzekł Grek — lecz jeśli dostaną odpowiednie jedzenie i lekarstwa w tym mieście, * większość powinna z tego wyjść.
Tzimiskes podjechał do skraju prowizorycznych szańców, jakie usypali Rzymianie. Ze swego konia mógł zajrzeć do środka. Wydawało się, że krzątanina i porządek, z jakim zwijano obóz, zrobiły na nim wrażenie.
Skaurusa z kolei zdumiało wyposażenie siodła i wierzchowca Videssańczyka, choć miał dość rozumu w głowie, by tego nie wyrazić. Nawet krótkie spojrzenie pozwoliło stwierdzić, że zastosowano tu rozwiązania, na które Rzymianie nigdy nie wpadli. Po pierwsze, Neilos siedział w siodle z nogami osadzonymi w strzemionach dostosowanych do kształtu jego stóp i przymocowanych do siodła za pomocą skórzanych pasów. Po drugie, kiedy wierzchowiec uniósł przednią nogę, trybun zobaczył, że jego kopyto okute jest żelazem, chroniącym je przed kamieniami i cierniami.
— Czy to nie sprytne? — rzekł Gajusz Filipus, podchodząc do Marka. — Bękart może trzymać miecz albo łuk — albo nawet oszczep — oburącz i wspierać się na stopach. Dlaczego my nigdy o tym nie pomyśleliśmy?
— Może dobrze byłoby nie pozwolić, by domyślił się, że tego nie znamy.
— Nie urodziłem się wczoraj.
— Tak, wiem — rzekł Marek. Centurion nawet nie spojrzał na ekwipunek Tzimiskesa, gdy o nim mówił. Videssańczyk, przenosząc wzrok z jednego na drugiego, nie mógł domyślić się, o czym mówią.
Po jakiejś godzinie marszu wąską i krętą leśną ścieżką, Rzymianie wyszli z lasu i znaleźli się na skraju zagospodarowanych ziem. Horyzont poszerzył się, i gdy Marek wyszedł na otwarty teren, rozejrzał się wokół siebie z zaciekawieniem. Kraj, przez który szli, tworzyły faliste wzgórza i doliny; na północy i północnym wschodzie wysokie góry majaczyły purpurą na tle nieba.
Budynki gospodarstw, stada owiec i kóz cętkowały zbocza wzgórz. Niejeden wieśniak odganiał swoje zwierzęta od drogi, gdy tylko dostrzegł kolumnę obco wyglądających, uzbrojonych ludzi. Tzimiskes wykrzykiwał do nich uspokajająco, lecz większość wolała nie ryzykować.
— Chyba spotkali się już z tym wcześniej — rzekł Gajusz Filipus. Marek skinął z namysłem głową.
Powietrze było cieplejsze i bardziej suche niż w Galii, pomimo rześkiego wiatru wiejącego z zachodu. Wiatr miał słony posmak; jakaś mewa zaskrzeczała wysoko w górze, nim odleciała.
— Nie będziemy musieli najmować statku, żeby dotrzeć do tego miasta, co? — zapytał Marka Viridoviks.
— Nie sądzę. Dlaczego pytasz?
— Bo chociaż całe życie spędziłem nad oceanem, dostaję straszliwej choroby morskiej, kiedy żegluję. — Celt pobladł na samą myśl o tym.
Wąska ścieżka, którą podążali, doprowadziła ich do szerokiego traktu biegnącego z pomocy na południe. Przyzwyczajony do wykładanych kamiennymi płytami dróg, jakie budowali Rzymianie, Marek z niechęcią spoglądał na jego bitą nawierzchnię, dopóki Gajusz Filipus nie wyjaśnił:
— To jest naród jeźdźców, pamiętaj. Konie nie dbają wiele o twarde drogi; przypuszczam, że właśnie dlatego mają żelazne okucia na kopytach. Nasze drogi nie są przeznaczone dla zwierząt — służą szybkiemu przemieszczeniu piechoty z jednego miejsca na drugie.
Nie do końca przekonało to trybuna. Z nadejściem zimy ta droga będzie morzem błota. Nawet latem miała swoje wady — kaszlał od kurzu wzbijanego przez wierzchowca Tzimiskesa. Wysunął się naprzód, by spróbować porozmawiać z Videssańczykiem; wskazywał na różne rzeczy i uczył się ich nazw w języku Tzimiskesa i równocześnie uczył go łacińskich odpowiedników. Ku jego rozczarowaniu, Tzimiskes o wiele szybciej oswajał się z łaciną, niż on zapamiętywał Videssańskie słowa.
Późnym popołudniem minęli niską kamienną budowlę o solidnej konstrukcji. Na wschodnim skraju płaskiego poza tym dachu strzelała w powietrze drewniana, pomalowana na błękitno iglica, zwieńczona pozłacaną kulą. Mężczyźni w błękitnych szatach, którzy golili głowy, lecz nosili bujne, krzaczaste brody, pracowali w ogrodach otaczających budowlę. Zarówno budynek jak i jego mieszkańcy byli tak niepodobni do wszystkiego, co dotychczas widział, że Marek spojrzał pytająco na Tzimiskesa:
Jego przewodnik wykonał ten sam rytuał gestów jak wówczas, kiedy pił wino, spluwając i wznosząc ku niebu ręce i głowę. Trybun doszedł do wniosku, że ludzie w błękitnych szatach byli jakimiś kapłanami, choć pielęgnowanie ogrodu wydawało się dziwnym sposobem czczenia bogów. Zastanowił się, czy pracują tak cały czas. Jeśli tak — pomyślał — to w takim razie muszą poważnie traktować swoją religię.