— Plany niesiemy. Będzie chociaż co robić.
Wellman i technik zbliżyli się do miejsca, gdzie nad barierą z metalowej kraty, po obu stronach wąskiego przejścia, widniał napis: „Szanuj godność człowieka”. W przetłumaczeniu na język zrozumiały oznaczał on: „Nie wchodź na oddział niewolników bez potrzeby. Jeśli konieczność cię tam sprowadza, noś się z wysoka i pamiętaj, że jako człowiek wszedłeś pomiędzy stwory potępione przez Pana Kosmosu. Kimkolwiek jesteś wśród ludzi pomiędzy czarnymi czuj się panem”.
Technik pierwszy minął furtkę i podszedł do jednego z nadzorców, który nie tyle z powodu umiejętności, ile z racji białego koloru skóry, czyli, jak to wyraźnie tłumaczyła Biblia — człowieczeństwa, sprawował nadzór nad grupą Murzynów. Rozwinął jeden arkusz i wodząc po nim ręką objaśniał coś szeroko.
Wellman, który wbrew swemu zwyczajowi wsunął pręt za pas, obrócił się teatralnym gestem naokoło, żeby nie było wątpliwości iż mówi do każdego, kto go usłyszy, i z przebiegłym uśmiechem rzucił zaczepnie.
— Plany przynieśliśmy. Plany części do nowego miotacza. Będzie miotał, niszczył, unicestwiał. Jak to się wam podoba?
Wpatrzył się w stojących.
— No, co? Milczycie? — huknął z jakąś dziką wesołością i zatoczył się niezdarnie. — Nie bójcie się, rękawic nie wyciągnę! Humor mam!
Niewolnicy patrzyli nieufnie na pijanego. Czyżby prowokacja? Stary Murzyn zebrał się na odwagę i nie przerywając roboty burknął:
— Co mi się ma podobać albo nie podobać? Każda praca taka sama. Każecie robić części? Będą części! Mnie wszystko jedno.
— Głupi Murzyn! Wiadomo… Jeśli tak uważasz, to uważaj w dalszym ciągu. Może i lepiej dla ciebie. Jemu wszystko jedno! A my narzędzie śmierci budujemy! Cha! Cha! Cha! — zarechotał, że aż technika ciarki przeszły.
— No to co? — padło pytanie z innej strony. — Narzędzie śmierci? Może nas chcecie wygubić?
— A chociażby! Ja bym to już dawno zrobił! Za dużo was się namnożyło! Więcej zeżrecie, niż odpracujecie za pozwolenie istnienia. Ja bym zrobił próbę: kto udźwignie 150 litrów wody na 2 poziomie — ostatecznie, ostatecznie, niech sobie trochę pożyje. A słabszych do rakietki i fiuuu… — w przestrzeń! A za nimi fiuuu… ładunek z miotacza! Poprosiłbym astronoma, żeby mi użyczył na ten czas lunety. Przyjemnie byłoby obserwować; aż tu nagle pyc! Jasna gwiazda, kupa promieni z was i tyle. No, nieprzyjemnie? Powiedzcie sami! Odpowiadajcie, bo…
Wyciągnął rękawice zza pasa i począł je wolno nakładać.
Ostry, niezadowolony wzrok technika spoczął na Wellmanie.
Ten spojrzał spode łba na technika, potem na zalęknione twarze Murzynów…
— No, czego się gapicie! — warknął. — Do roboty! Prędzej się ruszać! Ja wam… — wrzasnął i przyskoczył do grupy niewolników.
Głuche uderzenia i krzyki rażonych prądem elektrycznym zmieszały się z szumem maszyn…
Ślepe magazyny
Bernard nie mógł zasnąć. Mimo znużenia po nieprzerwanej, blisko 35-godzinnej pracy, sen nie nadchodził. Wrażenia ubiegłych dwóch dni były zbyt silne i nie dały się tak łatwo wyprzeć ze świadomości.
Przewracał się nerwowo, jak gdyby na miękkim tapczanie nie mógł znaleźć wygodnego miejsca. Aby zmienić tok myśli, próbował przeglądać wydawane przez Greena serie powieści rysunkowych, lecz i to nie pomagało.
Wstał z tapczanu i wyjął z szuflady biurka kartkę, na której zanotował tajemnicze słowa zauważone na rogach planów otrzymanych od prezydenta.
Biuro Studiów Wojny Kosmicznej, CM.-2 Wm 4a. Zatwierdzone do budowy. Waszyngton 23.03.1982 r. — przesylabizował jeszcze raz zapisane wyrazy.
„Co za dziwna nazwa: biuro studiów wojny. CM-2 Wm 4a — to z pewnością oznaczenie planów — rozmyślał. — Ale najdziwniejszy — to ten wyraz przed datą”.
W tej chwili rozległ się za nim szmer. W rozsuniętych drzwiach stanęła matka.
— Co ty, jeszcze nie śpisz? Dwie noce nie spałeś, a przecież jutro też masz pilną robotę. Powinieneś spać. Ojciec zawsze mówił, że przed ważną robotą najlepiej dobrze się wyspać.
Bernard spojrzał w zamyśleniu na matkę, nie odpowiadając. Mary podeszła do syna i chwyciła go za rękę.
— Co ty?
— Ech nic, zaraz się położę — odpowiedział z roztargnieniem. — Czy mama nie wie, co oznacza słowo „Waszyngton”?
— „Waszyngton”? Nie, nigdy nie słyszałam.
— Niech sobie mama dobrze przypomni. Może dziadek albo babcia coś kiedyś o tym mówili?
— Nie, nie pamiętam. „Waszyngton”? Czekaj, chłopcze, to przypomina bardzo nazwisko albo coś do prania: washing.
— Raczej nazwisko, jak Dalton, Sherington.
— Tak, tak. Oj, ten Sherington to była świnia. To on właśnie twego ojca tak ciągle prześladował. Bo też ojciec nie pozwolił sobie po głowie jeździć: twardy był człowiek. Myśmy ciągle myśleli, że to samo się jakoś tak składa, że mu stale odtrącają, i dopiero Johnny wywąchał, że to wszystko przez tego Sheringtona. Johnny to dobry chłop. Pamiętam, jak…
— Jak myślisz, mamo — przerwał jej delikatnie Bernard — a gdyby zapytać Johna o to słowo?
— A zapytaj, zapytaj. Johnny się stale wśród ludzi kręci, to może coś o tym słyszał. Ale czemu to słowo tak ci utkwiło w głowie?
— Nie wiem, tak jakoś mnie męczy.
— No to idź wreszcie spać, bo już po drugiej, i nie myśl o tym.
John Mallet kończył śniadanie, gdy w mieszkaniu jego zjawił się Kruk.
— Cóżeś się tak rano wybrał na wizyty po starych znajomych? Może na wesele przyszedłeś mnie zaprosić, hę? Choć bardzo wątpię, bo to za wysokie progi na moje nogi — zawołał technik na powitanie, lecz w głosie jego, obok zwykłej serdeczności, wyczuł Bernard gorycz. — No, kiedy ten ślub?
Kruk zmieszał się.
— Jeszcze nie wiem — odpowiedział cicho i zamilkł. Nie potrafił wybrnąć z niefortunnego dlań kierunku rozmowy.
Dłuższą chwilę panowało milczenie, wreszcie przerwał je gospodarz.
— Źle robisz, Ber, źle! To nie dla ciebie rodzinka. Oni cię wdepczą w swój grunt, obciosają, jak im będzie wygodnie, przystrzygą niczym młode drzewko, aby im rodziło dobre owoce — usiłował ubrać swe słowa w obrazową formę. — Będziesz nie tylko robił, co oni ci każą, będziesz myślał tak jak oni. Oni i twoją duszę kupią. Już ty nie będziesz nasz, tylko ich. Nie myśl, że chodzi mi o to, że o mnie zapomnisz, bo to nie takie znów ważne. Ta boję się, że zostaniesz takim ich sługą i dozorcą „szarych” jak Sherington!
— Jak możesz tak mówić? Przecież Stella…
— Stella, Stella! Jesteś jeszcze młody i widocznie przebywając wśród tych drani zapomniałeś, jakie naprawdę jest życie. Ja ci mówię, źle robisz, że chcesz zostać zięciem prezydenta. Bardzo źle robisz!
Mallet spojrzał na zegar.
— No, ale na mnie już czas — powiedział wstając. — Jeszcze się spóźnię do roboty. Mów, po coś przyszedł do mnie, bo przecież z pewnością nie po to, by wysłuchiwać moich gderań. Chociaż, mówię ci, zastanów się. No, jak tam, przejrzałeś notatnik Willa?
— Niestety, jestem tak zawalony robotą, że naprawdę, wierz mi, nie znalazłem dotąd chwili czasu, aby się tym zająć. Jednak jak tylko zakończę przebudowę miotaczy, zaraz wezmę się do opracowania projektów.
— Ale, proszę cię, nie zwlekaj. Przecież tu chodzi o powietrze. Powietrze! — zaakcentował. -A co do twojej pilnej roboty, to nie ufaj Summersonowi. Czy wiesz, po co ta cała przebudowa?