— Nic. Mnie się nic nie stało. Ja… ja wam pomagałam… — rzuciła nieśmiało.
— Czy tego żałujesz?
— Kiedy… ja nie to chciałam powiedzieć — żachnęła się. — Jak ty możesz tak mówić? Bernard spuścił oczy.
— Nie gniewaj się — powiedział miękko. — Ja wysoko cenię twoje dobre chęci, to, co zrobiłaś dla nas. Uspokój się i wybacz mi to głupie pytanie — prosił patrząc jej w oczy. — Przecież dla ciebie jestem tylko Berem…
— Widzisz — odparła ze smutkiem. — Ja… oczekiwałam czegoś… Ale jakoś… inaczej… Nie spodziewałam się, że to będzie właśnie tak wyglądać. Tak się cieszyłam, że zostałeś prezydentem… A teraz słyszę, że chcesz ustąpić. Czy to prawda?
— Już przekazałem władzę Horsedealerowi.
— Dlaczego? Z Morganem może byś się jakoś dogadał. A ten tłum… Ci czarni… — twarz jej wyrażała niechęć.
— Co ty opowiadasz, Stello!
— Ja nic nie powiedziałam — znów się zmieszała. — Ja rozumiem, że wy chcecie, aby było dobrze i dla tamtych, ale…
— Stello! — powiedział nieco łagodniej. — Musisz jeszcze wiele zrozumieć. To wszystko, co my robimy…
Przerwał w połowie zdania, bo oczy dziewczyny rozszerzyły się panicznym strachem.
— Co ci jest? — zapytał z niepokojem i naraz zorientował się, że dziewczyna patrzy nie na niego, lecz gdzieś poza jego plecy.
Odwrócił się gwałtownie.
W rogu gabinetu stał z elektrytem w ręku Jack Handerson. Za nim czernił się w podłodze czworokąt tajnego przejścia.
Huk wystrzału wstrząsnął powietrzem. Potem rozległ się rozdzierający, rozpaczliwy krzyk Stelli.
Zatłoczony mrowiem skwer Greena kipiał zgiełkiem podnieconych głosów.
Wśród kwietników i fontann, gdzie rozłożyło się na ziemi kilkadziesiąt rodzin — zbiegów z górnych poziomów opanowanych przez Morgana — panował gwałtowny ruch. Ludzie pośpiesznie pakowali swój nędzny dobytek, inni tłoczyli się w przejściach prowadzących na dolne poziomy, zatrzymywani przez nielicznych członków ochotniczej straży powstańczej. O sufit uderzał dźwięk setek rozmów, okrzyków i nawoływań, czyniąc wielką salę skweru Greena podobną do ula pełnego pszczół.
Naraz tłum zakołysał się.
Spośród przycichającego raptownie zgiełku popłynęły nagłą falą od bocznych drzwi okrzyki:
— Idzie filozof! Horsedealer idzie!
— Odmieniony! Odmieniony!..
Postać Horsedealera była bardzo popularna w Celestii: znali go starzy i młodzi. Opowiadano o nim wiele historyjek. Prości ludzie, a zwłaszcza Murzyni, mówili z zabobonnym podziwem o jego mądrości. Jeszcze za czasów Summersona szeptano tu i tam, że gdyby taki miał głos w rządzeniu Celestią, to na pewno nie byłoby ani głodu, ani zbrodnii. I w ogóle potrafiłby zaradzić złu, jakie się panoszy.
W ostatnich miesiącach nie widywano go prawie zupełnie. Ci, którzy się z nim stykali, mówili, że ogromnie wychudł i zmizerniał wskutek uporczywej choroby, że niedowidzi, niedosłyszy — jest u kresu sił. Ten i ów uważał go może za umarłego.
Po odlocie delegacji krążyła wiadomość, że filozof leczy się na Astrobolidzie, ale była ona uważana powszechnie za plotkę. Komunikat o tym, że Horsedealer stanął na czele rządu, wywołał duże poruszenie. Równocześnie na wszystkich poziomach poczęły krążyć pogłoski, iż filozof istotnie musiał przebywać wśród diabłów, bo został „odmieniony”. Prawdopodobnie źródłem tych plotek były nowiny zasłyszane od ludzi, którzy stykali się bezpośrednio z Horsedealerem.
Teraz setki ludzi mogło na własne oczy przekonać się o przemianie, jaka dokonała się w wyglądzie filozofa pod wpływem kilkugodzinnych zabiegów doktora Summerbrocka.
Horsedealer zdawał sobie sprawę ze swej popularności i dlatego, gdy na skwerze Greena wybuchła panika, postanowił natychmiast tam pośpieszyć, aby uspokoić ludzi. Teraz przepychał się przez tłum, witany zewsząd okrzykami radości. Stojący dalej wspinali się na palcach usiłując dojrzeć filozofa.
Grupka ludzi dotarła do małej ławki, na którą wszedł Horsedealer, stając się w ten sposób wyższy o dwie głowy od otaczającego go tłumu.
Filozof podniósł rękę i trwał tak przez dłuższą chwilę.
Zgiełk począł wolno przygasać.
— Cicho! Cicho! — rozległy się zewsząd głosy.
— Przynoszę wam dobrą nowinę! — zawołał donośnie Horsedealer. — Otrzymaliśmy broń i maski. Spodziewamy się pomocy od ludzi, którzy przybyli do nas z Towarzysza Słońca. Ale zwycięstwo nie przychodzi samo. Walka trwa. Nasi bracia odpierają w tej chwili nowy atak Morgana. Wrogowie nasi są podstępni. Usiłują wywołać panikę, aby osłabić nasze siły. Musicie zachować spokój. Skwer Greena oddalony jest o ponad 10 poziomów od terenów walki. Nie ma więc potrzeby, abyście schodzili niżej. Wszelka panika ułatwia tylko robotę morganowcom, którzy chcieliby krwią i terrorem stłumić pragnienie wolności tysięcy ludzi naszego świata. Nie uda się im to. Nadszedł nowy wielki dzień dla wszystkich „szarych”! Nadeszło nowe życie!
— Precz z diabelskim sługusem! — przeciął chwilową ciszę wrzask z końca sali. W tłumie zakotłowało się.
— Nasza przyszłość — ciągnął spokojnie filozof — to życie bez strachu o jutro, to życie wolne od głodu i chorób. Życie wolne od kłamstwa, terroru i gwałtu, życie pełne spokojnej codziennej pracy dla szczęśliwej przyszłości, która się otworzyła przed Celestią.
— Precz! Precz z nim! Precz z „odmieńcem”!
Nowe okrzyki padające z grupy podejrzanych osobników, którzy ukazali się w głównym wejściu, przerwały Horsedealerowi mowę.
Kilka kobiet i mężczyzn rzuciło się ku nim wygrażając pięściami. Zamieszanie rosło.
— Dlatego — wołał podniesionym głosem filozof — naszym obowiązkiem jest zachować spokój i skupić wszystkie siły do walki z morganowcami!
Świst przelatującej obok Horsedealera butelki i trzask rozpryskującego się o filar szkła nie pozwoliły mu dokończyć. Krzyki poparzonych kwasem ludzi zmieszały się z tumultem, jaki niespodziewanie wybuchnął w kilku punktach skweru.
Horsedealer stał spokojnie oczekując nowego ataku. Jego wyprostowana postać urągała śmiałkom.
— Zamknąć wyjścia! — zawołał donośnym głosem. Jego oczy rzucały błyskawice gniewu. -Niech nikt nie rusza się z miejsca! Jim! Wyprowadź rannych! — rozkazał Smithowi, który się przedzierał ku niemu.
Tumult jednak nie ustawał. Ognisko paniki wywołanej eksplozją butelki rozprzestrzeniało się gwałtownie. Wśród ogólnego zgiełku raz po raz wybuchały okrzyki tratujących się wzajemnie ludzi. Na zamknięcie drzwi było już za późno.
Kroplisty pot wystąpił na czoło Horsedealera. Spostrzegłszy, że już nie jest w stanie całkowicie opanować sytuacji, zaczął wołać jak mógł najgłośniej:
— Spokój! Jak największy spokój! Nie dajcie się zastraszyć bandytom! Kobiety i dzieci do mnie! Mężczyźni niech obsadzą wyjścia! Czy pozwolimy się terroryzować jak stado baranów? Spokój! Spokój przede wszystkim!
Tam gdzie docierał jego silny, spokojny głos, ruchy tłumu stawały się mniej gwałtowne. Bliżej stojące grupki kobiet i dzieci przeciskały się ku ławce, na której stał filozof. Niestety, w ogólnym hałasie zasięg jego głosu był nieznaczny i gromady ludzi tłoczyły się w dalszym ciągu ku wyjściu. Tam jednak toczyła się formalna bitwa z tarasującą drzwi bojówką, która widocznie przedostała się tu jakimś bocznym przejściem.
Horsedealer szukał gorączkowo wyjścia z tej ciężkiej sytuacji. O 50 kroków od niego znajdowała się budka telefoniczna. Należało natychmiast zadzwonić do dyrekcji policji o pomoc. Wiedział jednak, że jego zejście z zaimprowizowanej mównicy jeszcze bardziej spotęguje chaos.