— Pędź natychmiast do telefonu! Trzeba zawiadomić Malleta — chwycił za ramię starszego robotnika stojącego obok.
Ten bez słowa począł się szybko przedzierać ku budce.
Horsedealer wyprostował się i wskazując poza siebie ręką znów zawołał:
— Przesuwajcie się drugą stroną, poza filar!
Niemal jednocześnie huknął wystrzał jeden i drugi. Błyskawice przebiegły tuż obok głowy Horsedealera. Jednocześnie rozległ się krzyk siedzącego na budce telefonicznej chłopca.
Jakieś silne ręce ściągnęły filozofa z ławki. Barczysty Murzyn błyskając białkami przerażonych oczu wołał na całe gardło:
— Zabiją pana! Zabiją! Nie pozwolę! Jak Boga kocham, nie pozwolę!
— Tak nie można, Soddy. Tak nie można. Ja muszę tu stać! Puść mnie! — szarpał się filozof. Lecz Murzyn nie ustępował trzymając go kurczowo za ramiona. Naraz jakby spod ziemi wyrósł przed Horsedealerem Tom Mallet.
— Panie profesorze! Do telefonu! Tam się stało coś strasznego! Mówią, że Ber… — trząsł się jak w febrze.
— Co Ber?
— Ber zabity!
Niemal biegnąc wśród rozstępującego się przed nim tłumu Horsedealer wpadł jak oszalały do budki. Wyrwał gwałtownie słuchawkę z ręki starego robotnika stojącego Przy aparacie.
— Co? Co mówisz?… Handerson… To straszne… Zaraz tam będę!.. Przylatują… Hnny nic nie wie? Może stąd uda mi się połączyć.
Uderzył kilkakrotnie w widełki i trzęsącą się ze zdenerwowania ręką nakręcił numer.
— Nie można się połączyć z Johnny m… — westchnął ciężko robotnik. — Już próbowałem. Horsedealer odłożył słuchawkę i z kamiennym wyrazem twarzy zwrócił się do Toma i
Jacka:
— Chłopcy! Pędźcie jak możecie najszybciej do dyrekcji policji. Idźcie tym bocznym wyjściem, gdzie jest najmniejszy ścisk. Zresztą sami najlepiej wiecie… Powiesz ojcu — chwycił Toma kurczowo za ramię — że za dziesięć minut przybywają ludzie z Astrobolidu. Niech natychmiast obsadzi stację rakiet oraz przyśle pomoc Smithowi, który będzie bronił skweru Greena. To wszystko! Pędź! — pchnął go lekko.
— Jim Smith niech trzyma skwer jak może najdłużej — zwrócił się do starego robotnika. -Ludzi kierować bocznymi przejściami do głównego korytarza.
W kilka minut później znalazł się w prezydenckiej siedzibie. Przy drzwiach czekali na niego Roche i Schneeberg oraz kilku uzbrojonych ludzi.
Horsedealer nie pytał już o nic. Przebiegł długi hali i szarpnął drzwi gabinetu.
Tuż przy biurku leżał na dywanie Bernard z wielką raną na piersiach. Obok, nieruchomo jak posąg, stał doktor Bradley.
— Czy to już koniec? — zapytał Horsedealer złamanym głosem.
— Kiedy przyszedłem, już nie żył — rzekł profesor. Spazmatyczny płacz Stelli zawtórował jego słowom.
Dopiero teraz Horsedealer zauważył, iż w pokoju znajduje się również córka Summersona.
— Jak to się stało?
— Nie wiedzieliśmy nic o tajnym przejściu łączącym ten gabinet z mieszkaniem Handersona — odpowiedział cicho Dean.
— Niech pan natychmiast zawiadomi o wszystkim Malleta! — zwrócił się filozof do astronoma. — Wysłałem już Toma, ale nie wiem, czy dotarł.
Roche wyszedł bez słowa.
Horsedealer stał nieruchomo przez dłuższą chwilę nad ciałem Bernarda, gdy drzwi rozsunęły się cicho. W progu stanęło dwóch wysmukłych, młodych mężczyzn ubranych w dziwne stroje.
Horsedealer spojrzał na przybyłych.
Serce zabiło mu gwałtownie. Poznał Kalinę i Sokolskiego.
Opuścił wzrok ku ziemi, gdzie leżało martwe ciało Bernarda.
— On nie żyje… — wyszeptał z rozpaczą.
— Poddajcie się! Wszelki opór jest bezcelowy. Dajemy wam ostatnią szansę. Kto się sprzeciwi prawowitej władzy, kto nie wykona jej poleceń, niech nie liczy na pobłażliwość.
Ogłuszający ryk megafonu umilkł na chwilę.
— Poddajcie się! — zagrzmiał znów ten sam głos. — Wszyscy mieszkańcy Celestii, ludzie i Murzyni, mężczyźni, kobiety i dzieci mają udać się do domów i nie opuszczać mieszkań przed upływem dziesięciu godzin. Ostrzegamy: u kogo znaleziona zostanie broń — cała jego rodzina będzie bez sądu rozstrzelana. Śmierć czeka również rodziny tych, którzy usiłowaliby ukrywać członków bandy Horsedealera, Malleta i Kruka. Ostrzegamy!
Znów głos umilkł. Przez kilkadziesiąt sekund panowała dźwięcząca w uszach cisza i oto nową falą popłynęły z głośnika ogłuszające słowa:
— Halo! Halo! Przed dwudziestoma minutami z wyroku nadzwyczajnego trybunału ponieśli śmierć zdrajcy: Bernard Kruk, John Mallet i William Horsedealer. Francis Morgan objął władzę. Zdradziecka banda Horsedealera została rozbita i zlikwidowana. Nie udało im się sprzedać Celestii potworom z Towarzysza Słońca. Halo! Halo! Kruk, Mallet i Horsedealer zostali straceni, a trupy ich wystawiono na widok publiczny.
— Zwariowali?
Twarz Cornicka wyrażała takie osłupienie, że John Mallet mimo woli uśmiechnął się.
— Nie! — Mallet usiłował przekrzyczeć ogłuszające dźwięki megafonu. — Oni nie zwariowali. Chodźmy.
Stłoczona u wejścia do dyrekcji policji grupa powstańców rozstąpiła się. Mallet z Cornickiem weszli do długiego hallu, pełnego uwijających się nerwowo ludzi. Zgiełk podniesionych głosów, nawoływań i rozkazów mieszał się tu z dochodzącym ze skweru rykiem megafonu.
Do Malleta podbiegł młody chemik o pożółkłej twarzy.
— Johnny! Jak długo jeszcze będziemy czekać? — denerwował się. — Moi ludzie są gotowi. Na co właściwie czekamy?
John spojrzał na niego surowo.
— Uspokój się! Zaraz otrzymacie zadanie. Co nowego, Jane? — zwrócił się do szczupłej, czarnookiej dziewczyny przeciskającej się ku niemu przez ciżbę.
— Stephen Brown przysłał człowieka po pomoc. Smith musiał się cofnąć ze skweru Greena i nie wie, jak długo utrzyma łączność ze stacją rakiet — wyrzuciła zdyszana. — Ludzie zaczynają tracić rozum po tych wszystkich wiadomościach. Czarni też się podobno cofają. Co będzie?
— Najważniejsze, to zachować spokój — zgromił ją ostro i ruszył ku wąskiemu, zatłoczonemu korytarzowi. Tuż za nim postępował Cornick.
Po chwili znaleźli się w dyrekcji policji.
— Tak, bracie — rzekł John zasuwając drzwi swego gabinetu. — Oni nie zwariowali rozgłaszając te kłamstwa. I, niestety, boję się, że będzie z tym wiele kłopotu.
Szybko podszedł do telefonu i próbował połączyć się z centralą.
— W dalszym ciągu połączenie zerwane — powiedział po chwili z rezygnacją. Drzwi rozsunęły się z trzaskiem i do pokoju wpadł zadyszany Tom. Za nim wyrosło jak spod ziemi kilku innych chłopców.
— Żyjesz? Tatusiu, żyjesz?! — rzucił się Tom ku ojcu. — To pewno i Ber żyje. Ja już myślałem, że i ciebie!.. — urwał i zasępił się. — Jacka zabili… Zabili tam… — słowa uwięzły mu w krtani.
John przycisnął syna do piersi.
— Myśmy szli tu do ciebie… — łkał chłopiec. — Profesor Horsedealer mówił, że trzeba koniecznie… że to bardzo ważne. Oni stali w przejściu na 17 poziomie. Zobaczyli nas i zaczęli strzelać. Jack szedł pierwszy…
John chwycił gwałtownie chłopca za ramiona i patrząc mu w oczy zapytał:
— Co ci powiedział Horsedealer?
— Profesor mówił, abym biegł do ciebie i powiedział, żebyś dał więcej ludzi na stację rakiet, bo… bo… on i przylatują. Ci… ci z Astrobolidu…