— Całe szczęście, że zdążyliśmy przybyć jeszcze w okresie śmierci klinicznej — wtrącił Sokolski. — Kilka minut spóźnienia i mogło być za późno.
— Ale on przecież był zabity — nie mogła w żaden sposób pojąć Stella.
— Po twoim wyjściu doktor Bradley i mój kolega Kalina przewieźli ciało Kruka na Astrobolid. Właściwie, gdyby nie rozruchy, za czterdzieści pięć minut byłby na stole operacyjnym. Trochę się odwlekło, ale w tej chwili Kruk już czuje się dobrze. Pocisk torujący wystrzelony z elektrytu przed wypuszczeniem iskry elektrycznej przeszedł przez prawą komorę serca. Ale widocznie Kruk poruszył się w chwili strzału, bo miejsce uszkodzenia ciała iskrą znajduje się o kilka centymetrów dalej od rany spowodowanej kulą. Śmierć nastąpiła zarówno wskutek postrzału, jak i porażenia prądem. Gorzej byłoby, gdyby iskra uderzyła w ranę. Niewykluczone, że nastąpiłyby poważne wewnętrzne obrażenia, może nawet zniszczenie serca. Wówczas trzeba by było zastosować zabiegi regeneracyjne, a to już dłuższa sprawa. Leczenie trwałoby może nawet kilka miesięcy.
— Niech sobie pani wyobrazi — wtrącił się do rozmowy filozof. — To wszystko dokonuje się wewnątrz organizmu za pomocą precyzyjnych narzędzi chirurgicznych, umieszczonych na końcach długich igieł, bez otwierania klatki piersiowej. Zresztą chirurg w ogóle nie dotyka tych narzędzi, lecz kieruje nimi z odległości. A wszystko widzi na specjalnym, plastycznym ekranie, tak jakby miał chorego pod ręką. Podobno lekarz może w ten sposób dokonywać operacji nawet na odległość setek kilometrów.
— Ożywienie Kruka było stosunkowo prostą sprawą — rozpoczął Sokolski i urwał widząc, że Stella robi się coraz bledsza.
Niewiele zrozumiała z tego, co opowiadali Sokolski i Horsedealer. Choć nie miała podstaw, aby wątpić, że mówią prawdę, jednak w żaden sposób nie mogła wyobrazić sobie Bernarda żywego.
Sokolski uczynił niezdecydowany ruch.
— Widzę, że czujesz się niedobrze. Odpocznij teraz. W tej chwili trwają jeszcze w Celestii walki, ale jak się wszystko uspokoi, zawiozę cię do Kruka.
W oczach Stelli pojawił się lęk. — Do Bera? Zapanowała kłopotliwa, nieprzyjemna cisza.
— No, czas na nas, panie Wiktorze — przerwał ją filozof. — Za chwilę narada. Pewno już czekają.
Stella została sama. Słowa Sokolskiego, że chcą ją zawieźć do Bernarda, pogłębiły jeszcze bardziej ogarniający dziewczynę niepokój. Jeszcze wczoraj była pewna, że kocha Kruka, jak nikogo w Celestii. Przecież dla niego zdradziła własnego ojca. A jednak… Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że ten przywrócony do życia Bernard nie jest już tym dawnym, kochanym Berem, lecz jakimś innym człowiekiem, obcym i strasznym. Przez całą następną noc nie zmrużyła prawie zupełnie oka. Dopiero nad ranem zmorzył ją krótki, nerwowy sen.
W południe przybył do pokoju Stelli Sokolski oświadczając, że morganowcy ponieśli ostateczną klęskę, sam zaś Morgan dostał się w ręce Nieugiętych. Bez wrażenia przyjęła wiadomość, że Jack Handerson został zabity przez wzburzony tłum. To co działo się w Celestii, było dla niej takie dalekie i obojętne…
Dopiero ponowiona propozycja odwiedzenia Bernarda zaniepokoiła ją. Zaczęła się mętnie tłumaczyć, że jest bardzo osłabiona. Sokolski z uśmiechem wysunął argument, że w Astrobolidzie znajdzie się na wszystko lekarstwo. Jednak nie chciał specjalnie nalegać widząc, że Stella nie okazuje zbytniego entuzjazmu.
Po wizycie Sokolskiego dziewczyna poczuła się lepiej. Ponure wspomnienie wczorajszego dnia jakby nieco oddaliło się i przybladło. Po południu nie mogła usiedzieć w swym pokoju i poszła na basen, był jednak zamknięty. Za to w dzielnicy handlowej panował duży ruch. Grupy ludzi gromadziły się na skwerach, żywo dyskutując ostatnie wydarzenia. Wszędzie wrzała praca. Usuwano pośpiesznie zniszczenia powstałe w czasie walk.
Na skwerze Greena spotkała kuzynkę Ellen — córkę Kuhna. Była bardzo zdenerwowana, gdyż ojciec jej znajdował się nadal w areszcie. Prosiła Stellę, by wywiedziała się od Horsedealera, jakie są zamiary nowego rządu wobec członków „wielkich rodów”.
Po powrocie do domu Stellę ogarnęło znów przygnębienie. Myśl jej wracała uparcie do strasznej sceny sprzed dwu dni. Przysłana do jej pokoju przez Horsedealera kolacja pozostała nietknięta. Zażyła trzy nasenne proszki i położyła się na tapczanie.
Obudziła się dopiero następnego dnia około południa, z silnym bólem głowy. Teraz siedziała samotnie w swym pokoju, a przykre wspomnienia poczęły ogarniać ją z nową siłą. Jednocześnie odczuwała pragnienie czyjejkolwiek obecności. Przypomniała jej się wczorajsza prośba kuzynki Ellen. Uczepiła się kurczowo myśli zobaczenia się z Horsedealerem.
Wyszła na korytarz. Panowała tu cisza, tak obca dotychczasowym dniom pełnym zgiełku. Tylko dwóch ludzi strzegących drzwi gabinetu prezydenta rozmawiało półgłosem.
Stella podeszła do nich.
— Czy prezydent Horsedealer jest u siebie?
— Tak — kiwnął głową starszy ze strażników, a młodszy dorzucił:
— Teraz odbywa się ważna narada rządu.
— Czy… czy nie można tam wejść? — zapytała niepewnie.
— W tej chwili nie. Ale narada powinna się niedługo skończyć — odrzekł życzliwie młodszy strażnik. — Blisko sześć godzin obradują…
Stella już miała zawrócić, gdy drzwi rozsunęły się. Z gabinetu wyszedł pośpiesznie Dean Roche.
— Jak się czujesz? — powitał dziewczynę uśmiechem.
— Tak sobie… Nie bardzo.
— Dobrze, że cię widzę. Lecę dziś na Astrobolid. Możesz się zabrać ze mną. Zobaczysz się z Berem.
Stella wpadła w panikę.
— Nie. Nie… Dziś jeszcze nie…
— Dlaczego? — zdziwił się Dean.
— Nie mogę… Dziś się bardzo źle czuję… Może jutro…
— No cóż — wzruszył ramionami Roche. — Wobec tego — trudno. I nie patrząc na dziewczynę ruszył ku wyjściu.
Ściana rozsunęła się bezszelestnie. Stąpając cicho po miękkim dywanie Stella podeszła do tapczanu. Wyraz zawodu odbił się na twarzy dziewczyny: gościa nie było. Widocznie jednak nie poszedł jeszcze na basen i był gdzieś w pobliżu, bo niebieska bluza leżała przerzucona niedbale przez poręcz fotela.
Wzrok Stelli zatrzymał się na wąskiej szparze w rogu pokoju, przecinającej półmrok pionową smugą światła. Ruchoma ściana łącząca bibliotekę z gabinetem prezydenta była nie domknięta. Chwila wahania — i dziewczyna ostrożnie zbliżyła się do otworu.
W jasnym świetle stojącej na biurku lampy ujrzała pochyloną nad planami postać
Sokolskiego. Okazało się, że ten dziwny, odpoczywający zaledwie cztery godziny na dobę Ziemianin ustal tym razem jeszcze wcześniej.
Spojrzenie Stelli ślizgało się po z lekka sfalowanych ciemnych włosach nad wysokim czołem, po silnych, opalonych ramionach, jakby wykutych z jednej bryły metalu, to znów zatrzymało się przez chwile na rozchylonych wargach, które drgały, jakby towarzysząc ręce kreślącej coś na papierze. Dziś wydawał się jej jeszcze piękniejszy, choć może mniej „boski”. Jaka szkoda, ze już dziś opuszcza Celestię. Usiłowała odpędzić od siebie te myśl, ale na próżno. Świadomość, że Sokolski wyjeżdża, a ona zostaje, przejęła ją takim żalem, iż uczuła łzy cisnące się pod powieki.
„Musze powiedzieć mu prawdę — powtarzała sobie, lecz zarazem wiedziała, że dziś jeszcze nie potrafi zdobyć się na odwagę. — Jednak musze. Choćby tylko w zwykłej rozmowie, choćby tylko dowiedzieć się, czy wyjeżdża…” — myślała, wiedząc jednak, że nie stać jej będzie na taką śmiałość. Ją, która przecież jako córka prezydenta Summersona pierwsza wyznała miłość Krukowi.