— Widzisz, walka nauki o przedłużenie życia jest to najtrudniejszy z problemów, jaki uczeni mają do rozwiązania. Proces starzenia się organizmu jest czymś tak niesłychanie skomplikowanym, że samo wyliczenie wchodzących tu w grę czynników zajęłoby sporo czasu. Upraszczając można by go wytłumaczyć w ten sposób, że chociaż prawic wszystkie komórki w naszym ciele podlegają regeneracji, jednak w miarę upływu lat i gromadzenia się pewnych substancji w organizmie, proces odradzania się komórek poczyna coraz bardziej nie nadążać za procesem ich zaniku, rozpadu czy zwapnienia. Wreszcie przychodzi chwila, gdy proces obumierania komórek tak bardzo przewyższa proces regeneracji w niektórych ważnych dla życia organach, że może dojść do katastrofalnych zaburzeń, które z kolei powodują nieodwracalne już zmiany w innych.ważnych organach. Gdy zmian tych jest zbyt wiele, tak iż nawet bardzo precyzyjne automaty lecznicze nie potrafią wszystkich opanować — następuje śmierć. Jest to jednak raczej, jeśli można tak powiedzieć, starzenie się wewnętrzne. Cechy starcze występują właściwie dopiero w ostatnich latach życia i są zapowiedzią bliskiej śmierci. Walka o przedłużenie życia zmierza obecnie przede wszystkim do opanowania procesu odmładzania całego organizmu, do przyśpieszenia regeneracji wszystkich komórek i skutecznego, szybkiego usuwania szkodliwych substancji. Zadzwonił telefon. Wiktor podniósł słuchawkę.
— Tak. Prezydent Horsedealer jest tutaj… Tak. Zaraz mu powiem. Sokolski odłożył słuchawkę i zwrócił się do filozofa:
— Will! Mallet chce ci coś ważnego zakomunikować. Czeka w twoim gabinecie. Filozof podniósł się szybko z fotela.
— No, to muszę już iść. Szkoda! To, co mówisz, ogromnie mnie interesuje. Chciałbym koniecznie porozmawiać na ten temat z tobą szerzej. Nie zapomnij wpaść do mnie i to jak najprędzej!
Gdy Horsedealer wyszedł, Sokolski przez chwilę patrzył w zamyśleniu na Stellę, wreszcie rozpoczął wolno:
— Odbiegliśmy daleko od twego pytania, czy na Ziemi żyją kobiety piękniejsze od ciebie. Odpowiedź na to pytanie będzie zależna od tego, czy zapytany wychował się na Ziemi, czy w Celestii. Każda epoka tworzy ideał piękna odpowiadający wyłącznie jej samej. Nie ma jakichś nieziemskich, absolutnych kryteriów piękna. Dam tu przykład nieco absurdalny: jeśli na Ziemi ludzie rodziliby się bez nosów, a na Celestii z nosami, to czy ktokolwiek z Celestian uznałby za pięknego takiego człowieka z Ziemi? I przeciwnie, gdybyśmy my, Ziemianie, przyzwyczaili się do ludzi beznosych, dziwaczną i brzydką wydawałaby się nam twarz najpiękniejszej Celestianki. Jak już z pewnością zauważyłaś, wygląd przeciętnej kobiety z Celestii różni się znacznie od wyglądu Rity czy Suzy.
— Tak, one nie są może brzydkie, ale chyba przyznasz, że niezgrabne. Jakieś… Jakby męskie. Za to mężczyźni…
— Na Ziemi uchodzą one i za ładne, i za zgrabne…
— Więc pewno ja ci się nie podobam? — zapytała zaczepnie.
— Widzisz… Sam wygląd zewnętrzny nie decyduje jeszcze o tym, że ktoś się może podobać lub nie podobać.
— Więc ja…
— Pozwól mi skończyć — przerwał jej łagodnie. — Ogromne znaczenie mają tu również wspólne dążenia, zainteresowania, zbliżony poziom wiedzy i sposób patrzenia na świat… Nie wiem, czy mnie zrozumiałaś?
— Zrozumiałam — odpowiedziała cicho Stella i w oczach jej zaszkliły się łzy. Zapanowało kłopotliwe milczenie.
Dziewczyna podniosła się z fotela ze wzrokiem utkwionym w podłodze. Czuła, że za chwilę wybuchnie płaczem.
Sokolski zbliżył się do Stelli i pogładził ją po włosach.
— Szybko zapomnisz o tym. Poznasz Ziemię, poznasz innych ludzi.
— Tak — potwierdziła cicho. — Wiem… — zaczęła przez łzy. — Ale ja o tobie nie zapomnę. Zresztą… ja nie mogę zostać w Celestii! Nie mogę!
— Dlaczego?
— Bo… Bo nie mogę! Naprawdę nie mogę! Zabierzcie mnie z Celestii! Niech Kora mnie uśpi choćby na całe trzysta lat! Lepiej nie widzieć nikogo, byle nie być w Celestii.
— Dlaczego tak znienawidziłaś Celestię? — zdziwił się Wiktor.
— Nie. Nie o to chodzi…
— A o co? — indagował zaciekawiony. Zastanawiało go, czy Stella szuka nowego pretekstu, aby lecieć z nim ku Alfie Centauri, czy też kryje się za tym jakiś głębszy powód.
— Nie. Nie pytaj. Ja… nie mogę ci tego powiedzieć… W oczach dziewczyny pojawił się lęk.
— Czy wciąż jeszcze myślisz o mnie? — chciał za wszelką cenę dowiedzieć się, czy jego podejrzenia są słuszne.
Spojrzała na niego z wyrzutem.
— Nie. Ja wiem, że ty nie mógłbyś mnie kochać — w głosie jej dźwięczała szczerość. Nie miał już wątpliwości.
— Powiedz, kogo się obawiasz?
— Kogo? Ja nic nie powiedziałam… Ja nie mówiłam…
— Czego o n i chcą od ciebie? — zapytał Wiktor ostro.
Osłupienie pomieszane ze strachem malowało się na twarzy dziewczyny. Usta jej drgały nerwowo.
— Oni… Oni… Skąd wiesz?… Oni mnie zabiją! Sięgnął po słuchawkę. Szybko nakręcił numer.
— Ber?… Tu Wiktor. Chciałeś dzwonić… Słucham… Uszkodzenie?… Poproś Rite, niech poleci i naprawi. A teraz słuchaj! Przyjdź tu natychmiast. Czekam.
Stella opuściła głowę z rezygnacją. Może właśnie tak trzeba. On wie lepiej…
Jim Bradley rzucił wzrokiem na zegarek i zadrżał.
— Godzina piętnasta! Więc to już za dwie godziny… — wyszeptał spoglądając ze zgrozą na długą skrzynkę dostarczoną mu wczoraj przez spiskowców.
Czuł, że braknie mu sił do wykonania potwornego zlecenia, a jednocześnie nie miał dość odwagi, aby twardo przeciwstawić się woli spiskowców. Żeby jeszcze nie ojciec!
George Bradley wcześnie stracił żonę i sam wychowywał swoich synów, ucząc ich patrzeć na świat otwartymi oczyma i cenić wartość tego, co klika rządząca Celestią przywykła nazywać z przekąsem „brakiem realizmu”. Dla nich żył, dla nich pracował. W świetle jego sławy wyrośli na porządnych ludzi, zdobyli fach i pracowali uczciwie, wpatrzeni w przygarbioną przez wiek postać ojca, który dzielił się z nimi każdym swoim sukcesem i cieszył jak dziecko każdą ich radością.
Dla Jima wiadomość o zbrodni popełnionej przez ojca bardzo dawno temu, kiedy jego nie było jeszcze na świecie, stanowiła najcięższe przeżycie, jakiego doświadczył. Początkowo nie wierzył i starał się jak najdłużej podtrzymywać w sobie to przekonanie. Wreszcie pod naciskiem faktów musiał ulec. — A więc to ojciec otruł Rosenthala! Ten ukochany, najbardziej godny szacunku ze wszystkich ludzi ojciec?
Dlaczego on to zrobił? No tak… Summerson kazał… Ale przecież… chyba nie mógł go zmusić? Co by było, gdyby ojciec odmówił?
„Ą co będzie, jeśli ja odmówię?” — odpowiedział sam sobie.
Próbował porównywać te dwie sytuacje, ale wydawało mu się to sztuczne. On chce bronić ojca? Bo ojciec… kiedyś… otruł człowieka. Gdyby nie otruł, jego syn nie tytko rzuciłby ukrytym za ścianą spiskowcom, jak to zrobił na początku: „Nie spowoduję eksplozji!”, lecz sprowadziłby na nich Malleta. A kto wtedy groził ojcu? Naturalnie Summerson. Ale czym? Czym zdołał szantażować tego nieskazitelnego człowieka?
Młody człowiek czuł podświadomie, że jego ojciec mógł dopuścić się nikczemnego czynu tylko pod jakąś okropną, niewyobrażalnie podłą presją. A jednak cień zbrodni padł w jego oczach na uśmiechającą się dobrodusznie twarz ojca. Ile razy spotykał go po tej fatalnej godzinie, czuł gwałtowną chęć zapytania: „Powiedz, jak to było? Powiedz, że to nieprawda”.