Выбрать главу

Jim pochylił się nad stołem, ukrył twarz w dłoniach.

Nagle uczuł pocałunek na włosach. Jeszcze zanim podniósł głowę, poznał ojca.

Doktor Bradley przypatrywał się synowi przenikliwie. Wyraz oczu Jima, z których wyczytał, że przeżywa on coś bardzo głęboko, zaniepokoił go.

— Jesteś przepracowany… — zaczął z troską. — Zasłużyłeś na chociaż parodniowy wypoczynek. Ja to mogę załatwić z Krukiem.

Jim spojrzał czule na ojca.

— Dziękuję ci. Jesteś dobry, jak zawsze. Wiem, że Kruk by ci nie odmówił. I mnie także lubi. Ale nie! Ja nie chcę wypoczywać.

— Dzielny chłopak z ciebie, moje dziecko — powiedział profesor z rodzicielską dumą. — Ale musisz dbać także o swoje zdrowie.

To mówiąc leciutko ujął dłoń syna w przegubie. Nierówny puls zaniepokoił lekarza.

— Mój chłopcze, ty coś przeżywasz — powiedział łagodnie. — Ojcu możesz wszystko wyznać, będzie ci lżej na sercu. A może rzeczywiście jesteś przepracowany? No, mów.

— Kiedy to nie to! — wyrwało się Jimowi.

— A więc co? — nalegał starzec.

Młody człowiek uczuł gorycz świadomości, że musi ojca okłamać, i to zaraz, za krótką chwilę. I co najgorsze, ojciec niechybnie pozna się na kłam1'wie.

— Nie możesz mi powiedzieć? — zasmucił się George Bradley.

— Niestety, nie — młody konstruktor zdobył się na odwagę, by powiedzieć chociaż taką prawdę.

— Jim… Jim… — powtarzał lekarz tonem wymówki. — Wiesz, jak bardzo cię kocham… A dopiero w tej chwili pierwszy raz naprawdę boję się o ciebie. Bo przecież wiesz, że nigdy nie chciałem ci być przeszkodą w żadnych planach życiowych. Więc teraz drżę, że to coś, czego mi nie chcesz wyjawić, to jakaś hańba. Że po prostu wstydzisz się przede mną. A to też niesłuszne. Znam życie i na własnej skórze poznałem, ile zasadzek stawia ono przed człowiekiem, a takim jak ty w szczególności. Im człowiek jest uczciwszy, z tym większą furią naciera na niego wszelkie paskudztwo. Wiedz, że podłość nienawidzi uczciwości tak samo, jak ty pogardzasz nikczemnymi czynami. Jest to prawo kontrastu.

Umilkł.

Jim oddychał ciężko.

— Wiec powiedz — podjął po chwili ojciec. — Ja cię nie potępię. Tylko doradzę, jak gdybym radził sobie.

Jim spojrzał nerwowo na zegarek.

— Spieszysz się? — zapytał profesor.

— Jeszcze nie. Za półtorej godziny lecę na Celestię II.

— No to mamy czas.

W oczach Jima widniał lęk. Ojciec ujął go mocno za ramiona.

— Co tobie? Nigdy cię nie widziałem w takim stanie. Co robisz za półtorej godziny?

— Za półtorej godziny… Wtedy… uważaj, że twój syn umarł, że go nie masz, żeś go nigdy nie miał… I żyj spokojnie. Ja tego chcę…

Doktor dotknął czoła chłopca. Było rozpalone.

— Masz gorączkę. Zabieram cię do domu i położysz się do łóżka. Jesteś chory

— Nie! To wykluczone! Mam coś bardzo ważnego…

— Przecież majaczyłeś przed chwilą.

— Ależ nie! Tylko… ja cię bardzo kocham i… dlatego nie pytaj o nic!

— Słuchaj, Jim. Rozkazuję ci jako ojciec, abyś mi odpowiedział na pytanie: kto cię szantażuje?

Chłopak zamyślił się.

— A jeśli nawet, to… Co ty zrobisz przeciwko nim?

— Nie obawiaj się! — odparł profesor z błyskiem gniewu w oczach. — Nie obawiaj się! -powtórzył. — Zdepczę! Zniszczę! Zmiażdżę! Zastrzelę jak wściekłego psa! Jego czy ich! To mi obojętne. Sam zastrzelę, potem oddam się w ręce sądu! Ach, Jim, żebyś ty wiedział, jak ja strasznie nienawidzę szantażystów! Powiesz wszystko! Tak trzeba.

— Kiedy… ja musiałbym poruszyć takie sprawy, o których nie powinieneś w ogóle słyszeć.

— Mów, bo ja nie ustąpię — nacierał profesor. Jim odwrócił głowę, by nie patrzeć ojcu w oczy.

— Ty otrułeś Rosenthala? Cisza.

Dopiero po dłuższej chwili George Bradley odezwał się cichym, zmienionym głosem.

— Nie lękaj się patrzeć na mnie. Życie nie oszczędziło mi nawet tego, że ty wiesz… Tak bardzo się bałem tej chwili… Ale trudno. Nie myślę ukrywać. To prawda.

Stał na środku pokoju ze wzrokiem utkwionym w podłodze. Siwa głowa pochylała się niżej… niżej…

Naraz wyprostował się.

— Tyle lat… Tyle lat… Byłem słaby… Sił nie starczyło… Za cenę ludzkiego życia… Podszedł do syna.

— Czego oni żądali od ciebie? — rzekł twardym, rozkazującym tonem. Jim spojrzał załzawionym wzrokiem na ojca:

— Mam wysadzić Celestię II. Żebyśmy nie mogli wrócić… Mówili… że jeśli nie zrobię tego, co mi każą, to… To wydadzą ciebie! — wyrzucił z determinacją.

Doktor Bradley uniósł wysoko głowę. Z wyrazem zaciętości w oczach powiedział patrząc prosto w twarz syna:

— To nieważne! Nieważne, co oni ci mówili, czym grozili. Żaden Bradley już nie popełni dla nich zbrodni! Chodźmy!

Ujął syna za ramię.

— Chodźmy! — powtórzył. — Dług trzeba spłacić! Choćby późno…

Półtorej godziny później Jim Bradley zjawił się znów w swojej pracowni. Wziął długą paczkę pod pachę i szybkim krokiem ruszył ku windzie.

Ostatni z rodu Greenów

Green spojrzał na zegarek. Dochodziła siedemnasta.

— A więc już za pół godziny włączą…

Począł bębnić palcami po rękojeści elektrytu ukrytego pod bluzą na piersiach. Przed chwilą zapłonął reflektor na płycie startowej Celestii — znak, że Jim wykonał powierzone zadanie.

Green do ostatniej chwili nie był pewny, czy młody Bradley ulegnie. A jednak Jim zdecydował się.

Czekał na tę chwilę od wielu, wielu miesięcy…

— James! Już czas! — powiedział do smukłego pilota pochylonego nad pulpitem kierowniczym. — Włącz autosterowanie i nadaj sygnał wywoławczy. Wszystko powinno odbywać się tak, jak zwykle. Nie wolno wzbudzić ich podejrzeń.

Rakieta zbliżała się wolno do jasno oświetlonej śluzy Astrobolidu.

Greeri patrzył krótką chwilę w światło, potem odwrócił się ku pięciu młodym ludziom oczekującym rozkazów. Byli to rośli, zgrabni, specjalnie dobrani chłopcy, z których najstarszy liczył najwyżej dwadzieścia parę lat.

— Pamiętajcie! — powtarzał Green ostatnie instrukcje. — Wszystko zależy od waszej zimnej krwi. Żadnym ruchem nie wolno zdradzić, jaki jest cel naszej wizyty. Aż do chwili, gdy dam znak, jesteśmy po prostu gośćmi. W czasie „eksmisji” nie wolno dopuścić do żadnych starć, nawet do zamieszania. Broni używamy tylko na postrach. Wszelki przelew krwi byłby nie tylko szkodliwy, ale może również tragiczny w skutkach. James zostaje w rakiecie i po naszym odejściu w głąb statku zawiadomi Lucy Dalton, aby przygotowała się do wprowadzenia rakiety z dziewczętami. Natomiast po „eksmisji” każdy zajmuje wyznaczone stanowisko i odlatujemy z pełną mocą silnika, gdyż każda minuta będzie tu znaczyła bardzo wiele.

Tymczasem rakieta została już pochwycona przez wielkie „łapy” i przesunięta w głąb tunelu zamkniętego polami odpychającymi.

— Ciśnienie? — zapytał Green pilota.

— Już normalne — odparł James patrząc na manometr.

— Otwórz klapę! — rozkazał Green wstając z fotela.

Wyładowano już z rakiety pięć pokaźnych skrzyń, gdy w drzwiach prowadzących do wnętrza statku ukazał się inżynier gospodarczy międzygwiezdnej wyprawy, Renę Petiot.

— Ach, Ike! — zawołał spostrzegłszy byłego wydawcę. — Witamy! Witamy! A cóż to za paki?

— Przywieźliśmy prezenty dla was od naszej Partii Powrotu. Niestety, prezydent Horsedealer nie mógł osobiście przylecieć. Sprawy państwowe…