— Nic o tym nie wiedzieliśmy, że przylatujecie. Za godzinę wraca Andrzej, Kora i pewnie jeszcze inni członkowie naszej załogi.
— Właśnie to ma być dla nich niespodzianka — zaśmiał się Green.
— Prosimy do sali klubowej. Zaraz zawołam Mary, Mei, Ingrid i Zoję.
— Właśnie chcieliśmy pana o to prosić. Pragniemy przekazać prezenty wszystkim obecnym na statku uczestnikom waszej ekspedycji. Również i dzieciom…
Wkrótce wokół skrzyń przewiezionych windą do sali klubowej zgromadzili się mieszkańcy Astrobolidu serdecznie witając gości.
Młodzi ludzie zajęli się otwieraniem skrzyń. Były tam stare, kunsztownie tkane makaty i gobeliny, ozdobne wazy i pięknie rzeźbione puchary, szkatuły i puzderka pełne klejnotów, z których wiele z pewnością było niegdyś własnością legendarnych „60 sprawiedliwych”.
Green zdawał się jednak nie słyszeć słów zachwytu, jakie padały z ust gospodarzy, spoglądając raz po raz na drzwi windy.
— Dlaczego nie przyszła panna Rita? — zwrócił się do Mary. — Czy aż tak bardzo zajęta, że…
— Rity nie ma w Astrobolidzie.
— Nie ma?
Green wyraźnie pobladł.
— Nie ma jej w Astrobolidzie? — powtórzył.
— Poleciała dwie godziny temu na Celestię II usunąć jakieś uszkodzenie w III podstacji sterującej autotypów.
Green spojrzał na Mary jakoś dziwnie.
— Ona tam… teraz? — głos miał tak zmieniony, że wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę.
— Renę rozmawiał z nią przez radio pół godziny temu. Powiedziała, że rnj jeszcze roboty na blisko dwie godziny — wyjaśniła Mary patrząc ze zdziwieniem na Greena.
Wydawca spojrzał na zegarek.
— Trzeba natychmiast wezwać ją do powrotu! — skoczył gwałtownie ku drzwiom. — Jaki numer wywoławczy?
— Siedem, dwa. Co się stało?
Mary i Renę rzucili się za Greenem, który znając dobrze rozkład wewnętrzny pomieszczeń statku pobiegł wprost do centrali radiowej. Nie odpowiadając na pytania gospodarzy pośpiesznie połączył się z Ritą.
— Wracaj natychmiast! Natychmiast wracaj na Astrobolid! — zawołał bez wstępów, gdy tylko twarz Rity ukazała się na ekranie. — Nie masz ani chwili do stracenia!
— Dlaczego? Co się stało? — Rita zmarszczyła brwi. — Nie pytaj o nic, tylko wracaj!
— Nic z tego nie rozumiem. Mów wyraźniej, o co chodzi?
— Nie wolno ci zostać tam ani minuty: Uniwer PAR jest uszkodzony! W każdej chwili może nastąpić eksplozja!
— Nie mam się czego obawiać. Po pierwsze — w razie awarii następuje automatyczna blokada. Po drugie — znajduję się w odległości dwóch kilometrów od miejsca ewentualnej eksplozji.
— To nie wystarczy! Uciekaj! Natychmiast! Nie zdajesz sobie sprawy z niebezpieczeństwa!.. Pozostało jeszcze 9 minut do eksplozji! Eksplozji mezoternu!..
Teraz dopiero na twarzy Amerykanki pojawił się przestrach.
— Ja nie mam czym uciekać! Posłałam rakietę na Celestię z wymontowanym granutorpem. Do zespołu remontowego.
Green nie słuchał już ostatnich słów Rity. Jak tylko mógł najszybciej popędził do śluzy. Z okrzykiem: „Włączaj silnik!” — wskoczył do wnętrza rakiety zatrzaskując za sobą drzwi.
Siedzący w fotelu pilota James bez słowa wykonał rozkaz.
Rakieta plunęła snopem rozpalonych gazów do wnętrza tunelu startowego i runęła w przestrzeń.
— Do Celestii II! Prędzej! Włącz pełną moc!.. Rakieta zatoczyła wielki luk i pomknęła nabierając gwałtownie prędkości.
Green z napięciem śledził ruchy wskazówki zegarka. Zdawał się nie odczuwać gniotącego pierś przyśpieszenia.
— Prędzej! Prędzej! — powtarzał nerwowo patrząc z przerażeniem, jak zbliża się moment włączenia uniwerproduktora.
Już był zdecydowany sięgnąć do środka ostatecznego — przekreślić wszystko i ostrzec Kruka kierującego zdalnie produkcją aroternowej powłoki, gdy James rozpoczął hamowanie. Po chwili przed rakietą ukazały się rosnące szybko żółte gwiazdy reflektorów, oświetlających przestrzeń budowy nowej Celestii.
Do włączenia uniwerproduktora brakowało zaledwie kilkudziesięciu sekund. Green wiedział, że nie zdąży już ani zawiadomić Kruka, ani tym bardziej zabrać Rity i uciec. Pozostał tylko jeden sposób zapobieżenia katastrofie.
— Widzisz ten rząd przezroczystych rur między tą wielką brunatną kulą a srebrzystym dzwonem uniwera?
— Tak, mistrzu.
— Musisz za wszelką cenę rozbić choć jedną z tych rur. To nie będzie trudne. No, jazda!
— Zrobi się!
Rakieta zatoczyła półkole i uderzyła taranem w najcieńszą rurę. Przezroczyste tworzywo nie wytrzymało ciosu. Obłok rozpylonej substancji wypchniętej ciśnieniem z przerwanej rury, okrył na moment rakietę. Posłuszna pilotowi pędziła ona dalej, pozostawiając za sobą jasną smugę gazów.
Green odetchnął z ulgą. Niebezpieczeństwo eksplozji zażegnane — każde, nawet drobne uszkodzenie powodowało automatyczną blokadę całego zespołu uniwerproduktora. Tu nie można było się wahać, choć zderzenie mogło skończyć się zagładą rakiety.
— Czy orientujesz się, gdzie może być III podstacja sterująca autotypów?
— Nie wiem, mistrzu.
— Nie szkodzi! Nadaj sygnał wywoławczy „siedem, dwa”. Gdy się zgłosi, kieruj rakietę na nadajnik.
Zapłonęła czerwona lampka i na niewielkim ekranie pojawiła się głowa Rity. Green wstał z fotela i czepiając się klamer dotarł do obiektywu wideofonu.
— Rito! Zaraz będę u ciebie. Będziesz uratowa… — nie dokończył. Obok głowy Rity pojawiła się twarz Jima Bradleya, potem Letta Cornicka.
Gwałtownym ruchem Green wyłączył aparaturę wideofoniczną.
— Wracamy! — rzucił z przekleństwem.
— Dokąd? — zapytał krótko James.
— Dokąd? — powtórzył Green i naraz uświadomił sobie, że właściwie nie ma dokąd wracać. Popatrzył na Jamesa i szybko spuścił oczy, nie mogąc znieść ufnego, niemal dziecięcego spojrzenia młodego pilota,
— Wracamy do Celestii. Do starej Celestii — powiedział z westchnieniem.
— A tamci? A chłopaki? I dziewczęta? — zapytał James z niepokojem.
— Też wrócą do Celestii. No cóż… Nie udało się…
— I co z nami będzie?
— Z wami? Nic. Horsedealer to człowiek dość rozsądny, by wiedział, kogo za co karać… To nie Summerson, nadęty pyszałek, to nie Morgan nie dostrzegający końca swego nosa, to nie różne Kuhny, Davidy, Lochy… Cała ta zgraja durniów myślała, że dla ich panowania będę niszczył Celestię II i zdobywał Astrobolid — zapalał się coraz bardziej. — To właśnie oni zaprzepaścili Celestię. To oni zmienili ludzi w ciemny, głupi tłum, który nie potrafi ani słuchać, ani sam się rządzić.
Naraz odczuł złośliwą radość. Wyobraził sobie, jakie przerażenie musiało ogarnąć współuczestników spisku, gdy zorientowali się, że zostali oszukani i pozostawieni w Celestii. Lecz zadowolenie to trwało krótko.
— Teraz będą mieli wątpliwej wartości pociechę, że Green poniósł klęskę. Nie doczekają się jednak tego, by zasiadł wraz z nimi na ławie oskarżonych.
Trwał dłuższy czas w zamyśleniu. Potem sięgnął do kieszeni i wyjął notes.
— Tak nie wypada odejść — mruknął do siebie i zaczął pisać: Profesorze Horsedealer!
Przykro mi, że nie potrafiłem uszanować zaufania, jakim darzyliście mnie — Pan, Profesorze, i Bernard Kruk. I chociaż daleki jestem od skruchy i bynajmniej nie uważam swych nie spełnionych zamiarów za głupie i szaleńcze — czuję się w obowiązku złożyć niniejsze zeznanie, które pozwoli ocenić we właściwy sposób mój udział w wydarzeniach ostatnich kilku godzin.