Выбрать главу

Drzwi rozsunęły się i stanęła w nich matka Kruka.

— Ber, szukam cię wszędzie i dopiero Johnny powiedział mi, żeś poszedł do pana Horsedealera. Musisz natychmiast jechać do domu. Ktoś czeka na ciebie w sprawie urzędowej. Pewnie dlatego przyszedł, że u Wintera i Kuhna przestali pracować.

Iskra na prochy

Gdy winda zatrzymała się na czwartym poziomie, Bernard odruchowo objął wzrokiem napis nad ostatnią w kierunku krawędzi świata stacją — Tylko dla ludzi — i zastanowiło go, może po raz pierwszy, czy to ma jakikolwiek sens.

Idący obok Kruka agent wymamrotał coś prosto do ucha inspektora Clipsa, który z kolei przerwał tok myśli Bernarda.

— Pójdziemy w prawo.

Doszli do otwartego włazu w podłodze, za którym opadały w dół spiralą słabo oświetlone schody aż na poziom pastwiska. Clips przepuścił naprzód agenta. Szli teraz przy samej ścianie, raz po raz wspierając się rękami na żelaznym ogrodzeniu rozległego okólnika. Stado, złożone z przeszło 1500 rosłych, czarnych kóz — duma i bogactwo Oskara Locha — pasło się na jednolicie zielonym, miękkim kobiercu rajgrasu.

Clips niespokojnie załypał oczami po łące — bał się, że dojarki go zobaczą. A nużby go poznały i uprzedziły naradzających się? Ale Murzynki nie przyszły jeszcze na południowy udój.

Inspektor wyjął klucz i otworzył małe drzwiczki w ścianie. Znaleźli się w jakimś ciasnym, ciemnym pomieszczeniu. Policjant zapalił światło. Prócz krzesła i telefonu nie było tu żadnych sprzętów. Clips położył się na podłodze i dopiero wówczas Kruk zauważył, iż znajdował się tam szereg wizjerów.

— Niech pan spojrzy — inspektor wskazał konstruktorowi miejsce obok siebie i nacisnął jakiś guzik.

— Wtedy będziemy się bronili… — posłyszał Kruk zakończenie czyjegoś monologu. Przez chwilę dobiegały go jeszcze krzyżujące się w powietrzu słowa, po czym zaległa przyczajona, wyczekująca cisza.

Pod nimi znajdowało się duże pomieszczenie służące kilkunastu rodzinom niewolników za stałe miejsce noclegu. Teraz zaś panował tu ścisk do granic możliwości. Kobiety i dzieci cofnęły się ku ścianom robiąc miejsce dyskutującym, którzy siedzieli przeważnie na pryczach ciasno jak cygara w pudełku.

W rogu pomieszczenia, na trybunie skleconej z dwóch prycz nałożonych jedna na drugą, stanął Murzyn, rosły, barczysty, o pomarszczonej jak jabłko na wiosnę twarzy. Smolistoczarnymi, żarzącymi się gniewem oczami obrzucił zgromadzenie, sprężył się w sobie, wyciągnął naprzód dłonie dla powitania czy skupienia uwagi zebranych i dobył głosu.

Wyrazy padały zrazu wolno, w równych odstępach czasu, jak wymierzone kroki, potem pobiegły szybciej. Głos potężniał, chwilami, przy takich określeniach jak „podłość” lub „zbrodnia” przechodził w dudniący łoskot. Ciepłą, serdeczną nutą obejmował „obronę życia”, „wyzwolenie” potem ściszał się do szeptu, by w trójnasób wybuchnąć niepohamowanym ładunkiem mocy. Było w tym coś niedoskonałego artystycznie, a zarazem wstrząsającego wyobraźnią.

— W kilku takich pomieszczeniach trzeba będzie zainstalować możliwie szybko kamery — wyjaśnił Clips. — Dyrektor Godston prosił, aby pan wydelegował zaufanego człowieka.

Kruk nic nie odpowiedział. Pierwszym wrażeniem było zdumienie na widok czegoś, co nosiło wszelkie znamiona akcji zorganizowanej. I to gdzie? — między czarnymi. Nic mógł ukryć ogarniającej go coraz bardziej ciekawości. Kiedy jednak spoglądał na sylwetkę inspektora policji, przyklejoną do podłogi — czuł, jak coś odpycha go od tego miejsca.

„Po co tu przyszedłem? — zadawał sobie pytanie. — Jakaż tu jest moja rola? Czy inna od roli tych dwóch policjantów, łowiących skrzętnie nieprawomyślne słowa tamtych biedaków spod podłogi?”

Uczuł obrzydzenie do siebie samego. Jeszcze tylko tego brakowało, aby kierowa! instalacją policyjnych urządzeń podsłuchowo-obserwacyjnych.

Poruszył się, mając zamiar odejść, ale Clips lewą ręką ujął jego prawicę w przegubie i szepnął mu do ucha:

— Chwileczkę! Małą chwileczkę! Zobaczy pan zaraz, gdzie się podzieli pańscy monterzy. Chyba się nie mylę?…

Kruk spojrzał na trybunę, którą Murzyn dopiero co opuścił, i mimo woli przetarł oczy, jakby chciał się upewnić, że nie śni. Opustoszałe miejsce zajął… „człowiek”. Skórę miał białą, a co więcej, Kruk znał go dość dobrze. Był to Lett Cornick — monter od Kuhna, pierwszy z tych, którzy odmówili pracy przy budowie miotacza. Ale nie tylko on jeden spośród białych uczestniczył w zebraniu. Sięgając wzrokiem poprzez mrowie głów do przeciwległej ściany Kruk spostrzegł w panującym tam półmroku, że tylko niektóre twarze były czarne. Dopiero teraz pojął, że kojarzenie przez Clipsa zamieszek ze sprawą miotacza nie jest tylko pozbawioną realnych podstaw prowokacją policji.

Miotacz! Słowo to wdarło się złowrogim zgrzytem w życie mieszkańców Celestii. Osłanianie tajemnicą celu przebudowy drażniło i podniecało umysły. Ludzie, którzy do niedawna, snując się ospale wśród hal, warsztatów i korytarzy poddawali się biernie przeklinanemu co dnia losowi — teraz jakby się przebudzili z długiego, męczącego snu.

Fantastyczne plotki krążyły po wszystkich poziomach Celestii. Począwszy od pogłosek o przygotowanej likwidacji niewolników, a skończywszy na pochodzących rzekomo „z najlepszego źródła” informacjach, iż Summerson zamierza dla celów oszczędnościowych wyłączać stałą strefę ochronną Celestii — wszystkie te wieści budziły rosnący niepokój wśród czarnych i białych mieszkańców małego świata. Coraz częściej podnoszące się głosy przeciw przebudowie miotacza przeradzały się w otwarty protest. Nie było tu istotne, kto i w jakim celu podsycał plotkami buntownicze nastroje. Sprawa miotacza rozdarła cienką powłokę nabrzmiałego od lat wrzodu.

Bernard spojrzał znów na Cornicka. Młody, chudy człowiek o pożółkłej twarzy jak wszyscy tu mówił o miotaczu, wszakże zgoła inaczej. I chociaż, podobnie jak inni, uważał tę niezwykłą przebudowę za groźną dla wszystkich tajemnicę, patrzył na nią z szerszej perspektywy i użyczał zebranym tego spojrzenia. Swój stosunek do zagadnienia sprecyzował jasno i szczerze. Nie zawężał go tylko do sprawy miotacza. W słowach jego sprawa ta stopiła się w jedną całość z ogromem krzywd znoszonych biernie od lat przez ludzi zepchniętych na dno nędzy i poniżenia. Mówił o białych i Murzynach, jakby ulepieni byli z jeden gliny. Wzywał do jedności.

Kruk czuł, że coś się w nim łamie.

Już miał się podnieść i odejść, gdy nagłe spostrzeżenie przykuło go do miejsca. Na granicy pola widzenia spostrzegł Malleta. John rozłożył dłonie szeroko na obu kolanach, głowę podał nieco naprzód i z badawczym spokojem wpatrywał się w twarz mówcy, który wciąż nie schodził z trybuny. Mallet sprawiał niedwuznaczne wrażenie, że choć trwa w tak skupionym bezruchu, odgrywa na tym zebraniu o wiele ważniejszą rolę niż rola biernego widza.

Czyżby naprawdę Nieugięci znów istnieli i John był jednym z nich? Może znów, jak przed laty, chcą podjąć beznadziejną walkę przeciw władcom Celestii? Dlatego tak zależy Malletowi, aby on — Kruk — sprawdził plany budowy reflektora Green-Bolta. Ale przecież to szaleństwo! Znów tylko poleje się wiele krwi. Czyż istnieje siła, która mogłaby obalić rządy „wielkich rodów”?

Bernarda przeszły dreszcze na myśl, że Mallet może wpaść w ręce policji.

— Czy…czy… macie zamiar ich wszystkich… teraz? — zapytał usiłując ukryć niepokój. Inspektor pokręcił przecząco głową.

— Mamy czas. Nie uciekną…

Nagle posłyszeli lekkie, bardzo ostrożne kroki.

Zbliżył się do nich agent, ten sam, z którym tu przyszli. Clips wręczył mu szpulkę nagranej taśmy magnetofonowej.