— Nie cieszysz się, że przyszłam? — zapytała dziewczyna, choć radość bijąca z twarzy Bernarda kazała wierzyć, iż chyba nawet na Juvencie nie czułby się lepiej.
Konstruktor ujął dłoń dziewczyny.
— Cieszę się, Stello… — wyszeptał. — Cieszę się, że mogę tak prosto wymawiać twoje imię, patrzeć w twoje oczy bez obawy, że ktoś doniesie o tym prezydentowi, wreszcie… no, cieszę się tym… że kiedyś w życiu…
Zabrakło mu słów. Stał wciąż trzymając w dłoniach jej rękę.
— Tak, tak, Ber… — usłyszał drżący wzruszeniem szept Stelli.
Trzask otwieranych drzwi otrzeźwił zakochanych. Jim Bradley wraz z technikiem stanęli pośrodku kantoru.
Zatrzymali się zdziwieni obecnością córki prezydenta. Młody asystent w zakłopotaniu nie mógł wydobyć z siebie słowa.
— Będziesz jutro na basenie? — spytała Stella Bernarda, niezadowolona i już zdecydowana odejść.
— Będę.
— Pamiętaj — rzuciła od drzwi.
Krukowi wydawało się, że przebudzony został z pięknego snu. Zamyślonym wzrokiem spojrzał na przybyłych.
— Policjanci zabrali tamtych dwóch — powiedział Bradley. — Mówili, że dłużej czekać nie mogą, bo od szefa mieliby co słuchać.
Dopiero teraz Bernard przypomniał sobie, po co tu przyszedł.
— Oni są nam ogromnie potrzebni — wtrącił technik. — Przy takim bałaganie ani za robotę nie można odpowiadać, ani nic… Ja za trzech nie myślę pracować. Czy oni prędko wrócą?
Kruk podszedł do telefonu.
— Dyrekcja policji? Proszę z dyrektorem Godstonem. Halo! Tu mówi Kruk. Pańska policja aresztuje moich pracowników. Jak w tych warunkach mogę wykonać polecenie prezydenta? Musicie zwolnić natychmiast tych dwóch aresztowanych w Sial Celestian… Tak! Koniecznie! To są fachowcy niezbędni przy montażu. Co?
Na twarzy Bernarda odbiło się zakłopotanie.
— Co?… Za działalność przeciw władzy państwowej? Przeciw osobie prezydenta? Tak. Rozumiem… Tylko prezydent… Osobiście zadzwonić? Tak! No, to do widzenia.
Bernard powiesił słuchawkę i zamyślił się głęboko.
— No i co? — zapytał niepewnie Jim Bradley.
Kruk pomilczał jeszcze chwilę, potem machnął ręką, jakby chciał odegnać ponury cień zasnuwający niedawno jeszcze tak żywy i czysty obraz Stelli.
— Muszą zastąpić ich inni.
— Cóż pan powie dobrego?
Pytanie, jakim prezydent powitał swego sekretarza, nie należało do fortunnych. Wystarczyło przyjrzeć się twarzy Williamsa, aby jej wyraz starczył za odpowiedź.
— A co złego?
— Bardzo dużo. Przepraszam, ekscelencjo, ale przebudowa miotacza nie była chyba warta jej konsekwencji.
— Przebieg zebrania niewolników na drugim poziomie jest mi znany. Policja otrzymała zarządzenia porządkowe i spokój będzie rychło przywrócony. Najgorliwszych szczekaczy rozkazałem wychłostać i osadzić w więzieniu rządowym. Prócz tego u Kuhna zatrzymano trzech niepohamowanych plotkarzy.
— Wiem. Ale zakłady Kuhna świecą już pustkami.
— Jak to?
— Po tym właśnie aresztowaniu „szarzy” zaczęli się burzyć. Pewnie byli tacy, którzy innych buntowali. Efekt końcowy — na znak protestu rozeszli się do domów.
Summerson potarł czoło spoconą dłonią.
— I nie koniec na tym. Podobnie zachowali się również ludzie Frondy'ego.
— Czyżby i Murzyni odważyli się?
— Na razie nie. Raczej nie — poprawił się Williams. — Ale po „naukach”, że mogą razem z ludźmi domagać się wspólnych praw, ich postawa zaczyna być zuchwała. Może już w tej chwili… Zresztą, nie chcę być zwiastunem złej wróżby. Moim zadaniem jest informowanie ekscelencji o prawdziwym stanie rzeczy. Tu zaś godziny mają znaczenie.
— Minuty — sprostował prezydent. — Dziękuję panu w imieniu moim i rządu. Tu trzeba działać błyskawicznie. Pozostanie pan, żeby wziąć udział w naradzie. Profesor też pewnie dorzuci coś nowego? — zwrócił się do Schneeberga, który przed chwilą wszedł do gabinetu i siedział w milczeniu czekając swojej kolejki.
— Przypuszczam, że niewiele — odrzekł fizyk. — Z pewnością ekscelencja ma lepsze informacje.
Prezydent skinął głową.
— Zwracam się do panów, jako do moich doradców, oraz jednocześnie jako do uczonych. Wypadki rozwijają się z nieprzyjemną szybkością. Policja jest w akcji, obawiam się wszakże, że to nie wystarczy. Radźcie, skoro jesteście — w głosie prezydenta nie wyczuwało się już zwykłej pewności siebie.
Pierwszy odezwał się Schneeberg.
— Wydaje mi się, że cała sprawa — mam na myśli masowy nastrój zaniepokojenia — jest po prostu wielkim nieporozumieniem.
— Jak pan to rozumie? — przerwał prezydent.
— Proszę o pozwolenie szczerego wypowiedzenia wszystkiego, co myślę. Wtedy mój udział w dyskusji wniesie może coś świeżego.
— Ależ proszę bardzo. Najwyżej uznam jakiś wyrażony przez pana punkt widzenia albo postawiony problem za zbędny czy niewłaściwy. Nic więcej. Proszę mówić bez skrępowania.
— Otóż mnie się wydaje, że w tym wszystkim zawiniło nie przebudowanie miotacza, lecz opublikowanie wiadomego ekscelencji dokumentu. W połączeniu ze złośliwie sformułowanymi komentarzami, które nie wiem zresztą, od kogo wyszły, wywołało to nagły przerost wprost nieograniczonego fantazjowania. Niemały wpływ na ogólne podenerwowanie mają bzdurne proroctwa obłąkańców włóczących się po wszystkich poziomach. Z kolei nastąpiło zaraźliwe wzburzenie umysłów również u zdrowych ludzi i niewolników.
— Bałwan — syknął Summerson. Twarz Schneeberga spąsowiała.
— Przepraszam. Nie miałem nic złego na myśli.
Prezydent spojrzał ze zdziwieniem na uczonego i naraz roześmiał się.
— To nie było skierowane do pana. Myślałem o Kruku. Ten bałwan sądził, że w ten sposób umocni swą pozycję.
— Wydaje mi się — wtrącił Williams — że niesłusznie ekscelencja posądza Kruka o celowe rozgłoszenie treści tego dokumentu. On twierdzi, iż to zrobili ludzie Greena bez jego wiedzy.
— To nie zmienia w niczym postaci rzeczy — przerwał niecierpliwie prezydent. — Tak czy inaczej musiał komuś wyśpiewać, bo skąd by ten łajdak Green się dowiedział? Profesorze, proszę, niech pan mówi dalej. Czy pan wie coś bliższego o tym fantazjowaniu tłumu?
— Mogę podać przykłady. W zakładach Frondy'ego ktoś rozpuścił pogłoskę, że miotacz posłuży do masowego mordowania Murzynów. Określono ilu, w jakim wieku, mówiono też o rzekomo sporządzonej liście imiennej. Inna wersja tej samej bzdury dodawała, jakoby ofiarą akcji mieli paść również ludzie — starzy, okaleczeni w wypadkach przy pracy, niezdolni do poważniejszego wysiłku. Gadali jeszcze, że sprawność miotacza będzie wypróbowana na wrogach waszej ekscelencji. Są tacy, którzy bezwstydnie sugerują, jakoby dowiedzieli się z najpierwszego źródła o budowaniu obok miotacza wyrzutni do wystrzeliwania ludzi celem unicestwienia ich z chwilą, gdy dostaną się w skróconą strefę dezintegracji. Chociaż to jest obliczone na nieuków, bo przecież rozum dyktuje, że samo wyrzucenie człowieka w pustkę kosmiczną równa się jego zagładzie bez wyrzutni i miotacza. Nie mówiąc już o tym, że rezygnacja z utylizacji zwłok nie ma sensu z punktu widzenia ekonomicznego. Ale ciemny tłum gotów jest podchwycić każdy idiotyzm. Sądzę zresztą, że niektóre plotki są celowo rozpuszczane przez opozycję.
— Myśli pan, że to antyrządowy spisek? Zadzwonił telefon. Prezydent podniósł słuchawkę.
— Co?!! Powściekaliście się?! Wy, pewnie że wy! Co robią strażnicy?!! Porozkładali się do góry brzuchami, czy co?… A, ma się rozumieć! Tak, tak. W tym cała sprawa… Tak, w porządku.