— Co „inaczej”? — Green spojrzał z nienawiścią w oczy Summersona.
— Inaczej stąd nie wyjdziesz.
— Jakiś ty naiwny, Ed — roześmiał się sztucznie Green. — Po pierwsze: mogę ci przyrzec wszystko, co zechcesz, ale kto mi każe dotrzymać? Po drugie: zabezpieczyłem się odpowiednio przed tą drugą ewentualnością. Mellon siedzi w tej chwili w moim gabinecie i słucha naszej rozmowy dzięki dobrze znanemu ci nadajnikowi firmy Green and Co, który mam w kamizelce. Ponadto chyba nie chcesz się zapoznać na własnej skórze z działaniem tej oto przyjemnej zabawki — wyciągnął z kieszeni błyszczący przedmiot podobny do latarki elektrycznej. — Po trzecie: mam prawo, zwłaszcza wobec zamieszek, któreś rozpętał w Celestii, zwiększyć ochronę naszego przedsiębiorstwa.
— A więc? — warknął przez zęby prezydent.
— A więc nie dam sobie mydlić oczu — odrzekł Green i wstał z fotela. Tylko biegające nerwowo oczy świadczyły, że spokój jego jest pozorny.
— Poczekaj. Musimy porozmawiać rozsądnie — Summerson zmienił nieco ton.
— Nie mam zamiaru wysłuchiwać dalszych bajeczek. Jeśli masz mi coś rozsądnego do powiedzenia, to możesz przyjść do mnie osobiście. Wiesz, że należę do ludzi gościnnych — dorzucił Green z ironicznym uśmiechem, podchodząc do drzwi.
— Ależ, Ike… — zawołał Summerson zrywając się z miejsca. Lecz przywódca „opozycji” znikł już za drzwiami.
Prezydent pośpiesznie sięgnął po słuchawkę.
— Fred? Jesteś gotowy? W porządku. Ile ludzi jest z nim? Trzech? No, to niegroźne. Pamiętaj tylko — bez zbytniego szumu. Zresztą ty to potrafisz. No, już, śpiesz się.
Summerson stał przez chwilę ważąc coś w myślach. Znów sięgnął po słuchawkę. Szybko nakręcił numer.
— Z dyrektorem Morganem. Nie ma czasu? Połączyć mnie natychmiast! Tu Summerson. Upłynęła dłuższa chwila. Wreszcie w słuchawce ozwał się znajomy głos głównego potentata chemii. Prezydent nabrał oddechu.
— Frank. Słuchaj, co ci powiem. Nie wsadzaj palca między drzwi, bo ci go przytnę. Na Greena i Mellona nie licz. Tak. Dogadałem się z nimi — uśmiechnął się cynicznie. — Tyle chciałem ci zakomunikować.
Odłożył słuchawkę i odsapnął.
— Oby tylko Fredowi poszło gładko.
Po pomyślnym rozwiązaniu zasadniczych problemów konstrukcji miotacza, kiedy plany były już realizowane w rekordowym tempie przez poszczególne zakłady, Kruk miał spokojniejszą głowę. Godziny największego skupienia umysłu zostały poza nim i chociaż musiał trzymać rękę na pulsie budowy, która skupiła się obecnie w zakładach elektrotechnicznych Kuhna, gdzie wraz z Jimem Bradleyem dokonywał wstępnego montażu poszczególnych elementów, mógł wyskoczyć na piwo do pobliskiego baru.
Poza barmanem i jakimś starszym facetem w rogu salki w barze nikogo nie było. Siedząc przy bufecie nad szklanką złotawego napoju Kruk rozmyślał. Tyle kłopotów. Najprzód sprzeciwy ze strony ludzi, teraz szereg wypadków, jak gdyby coś zawzięło się, by nie dopuścić do skończenia tej pracy, popędzanej doliodami i uporem Summersona, a teraz także strachem przed niebezpieczeństwem wiszącym nad światem.
Nagle uczuł czyjąś mocną dłoń na ramieniu.
Odwrócił się. Poznał Deana Roche'a. Rad był ze spotkania.
Dyskusje z młodym astronomem sprawiały mu zawsze przyjemność. Nie widzieli się dawno. Wtedy, ostatni raz — pamiętał to dobrze — winszował Deanowi, gdy został oficjalnie asystentem profesora Lunowa, a co za tym idzie, naturalnym następcą na stanowisku obserwatora gwiezdnego, gospodarza doskonale wyposażonej pracowni, wielu urządzeń, precyzyjnych narzędzi, odsłaniających rzeczy wprawdzie mało związane z codziennym dniem Celestii, ale za to niezwykle ciekawe. I zapamiętał szczere wyznanie Roche'a: jego żal, że nie dożyje bardzo odległego dnia, kiedy tysiączny może z kolei jego następca będzie z napięciem uwagi i zachwytem śledził spełniający się w jego oczach cud: rosnące z każdą chwilą dwie płomieniste kule Gwiazdy Dobrej Nadziei z plejadą punkcików-planet, wśród których zbawczo błyszczeć będzie Juventa, ziemia żyzna, dobra, piękna, przyobiecana ludziom przez Boga. — Co słychać? — zapytał przybyły.
— Walczymy z czasem. Gorzej, bo do niedawna z ludźmi — dodał Kruk ciszej, nachylając się ku rozmówcy. — Jeszcze nie wszystko w porządku. Po oświadczeniu Summersona robotnicy wracają do pracy, ale atmosfera nie jest najlepsza. Są nieufni. Czuję, iż boją się, choć trudno skonkretyzować, czego. Zmącona woda nie od razu się ustoi. Ogólne podenerwowanie przyczynia się do częstszych wypadków.
— Nie dziwię się — przerwał Roche. — Jeśli chodzi o mnie, do wczoraj kpiłem ze wszystkich nadzwyczajnych opowiadań w sprawie miotacza. A dziś… Tak, dziś już nie kpię. I niech to zostanie między nami, ale podziwiam przenikliwość ludzi.
Bernard był zaskoczony. Nie chciał się z tym zdradzić przed Roche'em, ale ten pośpieszył sam z wyjaśnieniem.
— „Rój szybkich ciał”… Co to jest? Bajka dla grzecznych dzieci? Bo przecież nie meteory? O tak fantastycznej prędkości względem Słońca? Jako astronom muszę wykluczyć taką możliwość.
— A gdyby zabłądziły z innych światów? Roche zamyślił się.
— Prawdę mówiąc już w odległości 38 lat świetlnych od nas znana gwiazda Arktur porusza się z prędkością 135 km/sek. w stosunku do „Najbliższej” zwanej Słońcem. Nie mówiąc już o Mi Herkulesa, której prędkość wynosi 423 km/sek. Ale ich prędkości radialne względem Celestii są dodatnie, czyli oddalamy się od nich.
— A co sądzisz o twierdzeniu, że są to ciała eksplodujące?
— Tego już zupełnie nie rozumiem. Od czasu, jak zostałem asystentem Lunowa, nie wspomniał mi on o tym, aby w ogóle istniały takie ciała.
— Ale przecież prezydent autorytatywnie to stwierdził.
— Mimo że mam pełny szacunek dla Summersona w sprawach państwowych i religijnych, nie jest on dla mnie autorytetem w astronomii. Przede wszystkim rój taki musiałby być skądś zasilany w materię. Inaczej byłby zjawiskiem krótkotrwałym. Spotkanie go akurat w momencie rozpadu graniczyłoby z cudem.
— Przecież on tego z palca nie wyssał. Chyba to jest odkrycie nie Summersona, lecz Lunowa. Czyżby Lunow mówił ci co innego? Ty, jako asystent, powinieneś mieć dane z pierwszego źródła. Nie powiesz mi chyba, że w ogóle nie rozmawialiście na ten temat.
Dean nerwowe machnął ręką.
— Otóż to. Od czterech dni nie widziałem się z profesorem.
— Jak to możliwe?
— Stary po prostu nie chce mnie przyjąć. Za każdym razem, gdy starałem się dostać do pracowni lub do prywatnego mieszkania, zastawałem bądź drzwi zamknięte, bądź jakiś typ, który nie wiadomo skąd tam się znalazł, oświadczał mi, że profesor jest tak zajęty, iż zakazał wpuszczać nawet mnie.
— Czy byłeś tam już po ogłoszeniu wywiadu? — zapytał Bernard. — Bo jeśli chodzi o okres przed wywiadem, to zachowanie się twego starego możemy uważać za zrozumiałe wobec dyrektyw prezydenta. Przecież nawet przede mną, który chyba najlepiej powinienem być poinformowany, prezydent nie puścił pary z ust.
— Byłem w obserwatorium zaraz po obiedzie, gdy tylko usłyszałem t? rewelację. To samo. Nie przyjmuje i już.
— A telefony?
— W ogóle od czterech dni nie odpowiadają. I jeszcze jedna sprawa: W jaki sposób Lunow odkrył te rewelacyjne ciała? Ostatnio prowadziliśmy wyłącznie badania promieniowania radiowego mgławic ciemnych.