— A może Lunow celowo milczał?
— Co masz na myśli? — Dean spojrzał zdziwiony na przyjaciela i naraz twarz jego zasępiła się. — To byłoby świństwo. Chociaż…
— Żyjemy w świecie, gdzie każde odkrycie liczy się w doliodach. Po co by miał dzielić się ze swym asystentem? Tym bardziej że jeśli to, co Summerson mówi, jest prawdą, odkrycie ma olbrzymią wagę, a więc i premia prezydencka będzie niemała.
— Wiesz, nie może mi się to pomieścić w głowie. Stary nie wygląda na takiego.
— Nie wiem. Ty go znasz lepiej. Ale przyznasz, że ta hipoteza mogłaby wytłumaczyć dziwaczne zachowanie się Lunowa.
— Ale czemu on nie chce mnie teraz widzieć?! — denerwował się Roche. — Przecież i tak już wszystko jest ogłoszone. Zresztą, przypuszczenie twoje nie wyjaśnia zupełnie zachowania się prezydenta, tej tajemniczości, którą usiłował otoczyć przebudowę miotaczy.
— Mówił, że bał się paniki.
— To wszystko wydaje mi się zbyt skomplikowane, aby miało być prawdziwe. Muszę zobaczyć Lunowa. Koniecznie. Jeszcze raz zajdę tam teraz.
— Pójdę z tobą — zaproponował nagle konstruktor.
— Świetnie. Stary ciebie zna, będzie z nami szczery.
— Poczekaj chwileczkę. Muszę połączyć się z Jimem, bo może mieć jakieś problemy, które będę musiał sam rozwiązać. Jak myślisz, ile nam to zajmie czasu?
— Za pół godziny będziemy z powrotem — stwierdził astronom.
Wejście do obserwatorium nie było zamknięte. W obszernym hallu, w wygodnych fotelach przy okrągłym stoliku siedziało dwóch policjantów, paląc papierosy. Na widok przybyłych zerwali się z miejsc.
Mali byli i krępi, podobni do siebie owym podobieństwem, jakie rzeźbi czasem na twarzach długoletnia praca w pewnych specjalnościach, a potęguje identyczność munduru. Oprócz nieodłącznych w ich zawodzie elektrycznych rękawic, każdy miał zawieszony u pasa elektryt, co symbolizowało wyostrzoną czujność. Znak niechybny, że nie pełnią honorowej warty.
— Jeszcze lepiej… — mruknął Dean znacząco do Bernarda i nie dając po sobie poznać zmieszania wywołanego widokiem policjantów podszedł do drzwi kabiny obserwacyjnej.
— Stój!
— Konstruktor Kruk idzie ze mną — powiedział astronom tonem wyjaśniającym. Jeden z policjantów pokręcił przecząco głową.
— Ależ ja za niego ręczę!
— Pana także nie przepuścimy — oświadczył policjant.
— Co się stało? Kto jak kto, ale ja m u s z ę widzieć się z profesorem Lunowem.
— Mamy wyraźny zakaz wpuszczania kogokolwiek. Po to tu jesteśmy. — Mnie to nie może dotyczyć. Jestem pracownikiem obserwatorium.
— Wiem — odparł tamten. — Znam pana przecież. To nie zmienia sytuacji. Profesor Lunow jest tak zajęty, że zakazał wpuszczania kogokolwiek.
— Nawet swego asystenta?
— Nawet. O żadnych wyjątkach mi nie wiadomo. Mam rozkaz i tyle.
— Kto dał rozkaz? — wmieszał się do rozmowy Kruk.
— To nasza rzecz.
— Nasza, właśnie — zażartował Bernard wyjmując pudełko papierosów. — Proszę, palcie panowie.
Policjanci zawahali się. Jeden z nich spojrzał nawet odruchowo na wielki portret Summersona wiszący w hallu, jakby w obawie, czy prezydent nie patrzy na niego.
— Wiem, co powiecie: że służba — podjął Kruk. — Przecież nie przyszli do was bandyci. Kiedy wreszcie Krukowi udało się dowiedzieć, że rozkaz nie wpuszczania nikogo do kabiny obserwacyjnej wydał Godston, skinęli policjantom „na do widzenia” i pośpiesznie wyszli.
Przed windą spotkali Daisy Brown. Czekała spoglądając nerwowo na zegarek. Roche powitał ją serdecznie. Kruk nie omieszkał podziękować ze złośliwym uśmieszkiem.
— Za co? — zapytała usiłując ukryć niepokój pod maską zdziwienia. Choć ciężka walka o utrzymanie się na powierzchni życia stępiła w niej opory etyczne, niemniej Daisy zdawała sobie sprawę, że wyrządziła koledze krzywdę.
— Za szperanie po kieszeniach — wyjaśnił z przekąsem Bernard, jednak bez goryczy. Zdążył już ochłonąć z gniewu na reporterkę, bo miał przekonanie, że gdyby nie było tego zamieszania, jego sprawy nie stałyby ani lepiej, ani gorzej. Zresztą, zmusiło to Summersona do udzielenia wyjaśnień, a to znaczyło wiele. — To było na plaży, prawda?
— Domyślny z ciebie chłopak — zaśmiała się nieszczerze. Jak wielu młodych ludzi o podobnym poziomie umysłowym, stykających się bezpośrednio z brutalnością świata, w którym żyli, usiłowała pokryć zmieszanie pozorną pewnością siebie, graniczącą chwilami z bezczelnością. Choć żałowała swego postępku, jednak za żadną cenę nie przyznałaby się do tego.
— To ja właściwie powinnam ci podziękować — nadrabiała dalej miną. — Dostałam od ciebie awans i solidną premię! Za ciebie, w każdym razie. Tak, jak gdybyś mi podarował sławę i doliody. Ja wywdzięczyłam ci się bodajże nieszczególnie. Mimo to mam nadzieję, że zaprosisz mnie na wesele.
— Nie wiem. Chyba nic z tego nie będzie — odrzekł takim tonem, że Daisy nie śmiała pytać dalej.
Bernard zamyślił się.
Ostatnie kilkanaście godzin rozwiało wiele złudzeń. Z zachowania się Summersona wynikało coraz jaśniej, że nie traktuje on poważnie możliwości małżeństwa Stelli z Krukiem, że jest to po prostu jeszcze jedna z wielu jego gier, lecz nic poza tym.
Poczynało go ogarniać niejasne uczucie lęku przed tą miłością. Zrozumiał to po raz pierwszy, gdy pod wrażeniem spotkania ze Stellą, obawiając się narazić przyszłemu teściowi, zrezygnował z interwencji u prezydenta w sprawie aresztowanych pracowników. Czuł, że dla Stelli poświęcił coś ze swojego „ja”.
Wspomnienie wracało uparcie, choć usiłował je wykreślić z pamięci. Więcej, wrącało przeczuciem, iż jest to dopiero pierwsza ofiara złożona z jego uczciwości, że jeśli nawet szczęśliwym trafem nie Summerson, lecz on będzie zwycięzcą w tej ukartowanej intrydze, okupi to własnym sumieniem.
Dlatego też poszedł do baru a nie na basen, gdzie daremnie czekała na niego Stella.
Z zamyślenia wyrwał go głos Daisy:
— Żegnam was, moja winda już stoi. Roche złapał dziewczynę za rękę.
— Puść! Jadę do domu! Już późno. Muszę jeszcze coś napisać.
— Poproś nas ładnie o wywiad. Green da ci jeszcze jedną premię.
— Green? To wy nic nie wiecie?
— O czym mamy wiedzieć? — zdziwił się Bernard.
— Oficjalnie mówi się w rozgłośni, że zachorował nagle — Daisy ściszyła głos. — Zaraz po południu był wezwany do prezydenta. Z pewnością w związku z tą „rozróbką”.
— Jaką „rozróbką”? — Kruk otworzył szeroko oczy.
— Czyś ty z nieba spadł? Przecież od dwóch dni Green werbuje nowych ludzi do straży i nadaje specjalne audycje skierowane przeciw rządowi, a ściślej przeciw Summersonowi.
— Jestem tak zawalony robotą, że zupełnie nie wiem, co się na świecie dzieje… — rozpoczął Bernard, lecz Roche nie dał mu dokończyć.
— Nie słyszałeś, że Green zaraz po wywiadzie Summersona nadał audycję o jakimś starym Sumberze, który ludziom głowę zawrócił niezwykłą sensacją w tym celu, aby ukryć swoje złodziejstwo?
— Mniejsza o to — przecięła Daisy. — Nie wiecie najważniejszego. Green poszedł po południu do prezydenta i dotychczas nie wrócił do rozgłośni, gdzie na niego czekał Mellon. Co zaś jest najciekawsze — wyszedł on od Summersona i „wsiąkł” gdzieś po drodze. I to zresztą nie byłoby jeszcze takie dziwne, gdyż mógł, tak jak oświadczono, rozchorować się. Ale mówi się po cichu, że policja rozbroiła część straży zwerbowanej przez Greena i pilnuje domu Mellona, gdzie podobno grupa Agro zgromadziła większe siły. Na razie cisza, ale coś wisi w powietrzu. Już ja wam mówię.