— No? — ponaglał Summerson.
— To jest niemożliwe — wyjąkał Kruk. — Musiałbym nie jeść, nie spać. Przemienić się w automat. I nie wiem, czy nawet wtedy bym podołał.
— Konstruktorze Kruk! Trzy dni wytężonego wysiłku to niewiele, to nic w porównaniu z uśmiechem fortuny, magicznej bogini szczęśliwców. A ona uśmiecha się do pana. Trzeba łapać chwilę. Jedyną! Później nie wróci. Wie pan przecież, że los lubi mścić się na głupcach, którzy nie umieją uszanować kaprysów jego dobroczynnej łaski…
Kruk wyczuł w tych słowach groźbę. Nie wierzył wprawdzie w ślepy los, poznał natomiast żądło możnych a przewrotnych ludzi. Po nich spodziewał się każdej nikczemności. Spojrzał przenikliwie na Summersona. Niech wie, że został właściwie zrozumiany.
— Zrobię, co będę mógł — odpowiedział stanowczym tonem.
— Mało — poruszył się prezydent. — Muszę mieć pewność, że ukończy pan pracę w terminie. Pan daje gwarancję, a ja doliody. Tak stoją sprawy!
— Boję się dawać przyrzeczenie na piśmie. Niech mnie pan zrozumie, ekscelencjo.
— Dobrze, zadowolę się solenną obietnicą.
Kruk obawiał się, że przecenił swoje siły, wiedział jednak, że cofnięcie się może być niebezpieczne. Ogarnął go lęk jakby przed dostaniem się w moc dzikiej bestii, takiej, jakie według legend istniały na Towarzyszu Słońca, zwanym Ziemią. Bestie te miały podobno ostre pazury, okropne kły i pożerały ludzi.
— Powiedziałem uczciwie, że zrobię wszystko, co będę mógł — rzekł siląc się na spokój. Summerson przyjął to jako taktyczny manewr. Sądził po sobie. Pomyślał, że gdyby on znalazł się teraz w położeniu konstruktora, w ten sam sposób dobijałby targu. Wiedział, że zapłaci wysoką cenę, ale miał też najwyższą gwarancję: Kruk wierzy w siebie i w możliwość terminowego wykonania zamówienia.
— Sześć tysięcy doliodów! — padło w chwilową ciszę gabinetu. Kruk milczał.
— Podwajam sumę! Znowu cisza.
Summerson drgnął. Skąpstwo i strach mocowały się w nim przez chwilę.
— Krótko, węzłowato: dwa procent udziału w zyskach Sial Celestian Corporation. Krukowi trudno było uwierzyć w to, co usłyszał. Sial Celestian Corporation było największym przedsiębiorstwem Celestii obejmującym produkcję metalową i maszynową oraz tworzyw plastycznych. Stanowiło ono trzon „przedsiębiorstw rządowych” — to znaczy należących do trzech najbogatszych „wielkich rodów” sprawujących władzę w Celestii. Rody te skupiały w swym ręku również znaczną część instytucji użyteczności publicznej i centralne urządzenia energetyczne. Wykluczone było, aby kogoś ze „zwykłych śmiertelników” dopuszczono do udziału w zyskach tego przedsiębiorstwa. On — Kruk, pracownik techniczny aparatu rządowego i do tego wywodzący się z „szarych” — współwłaścicielem Sial Celestian Corporation? Taka cena przebudowy miotacza — to coś niezrozumiałego.
— A jeśli nie dotrzymam? — odezwał się głosem drżącym z wrażenia. — Wtedy znajdę się w więzieniu. Nie, ja nie mogę dać gwarancji. Bardzo przepraszam ekscelencję, ale dać nie mogę.
Prezydent przybladł.
Nagle błysnęła mu myśl, którą uznał za genialny chwyt.
— A gdyby chodziło o coś zupełnie innego?
Kruk spojrzał zdziwiony, nie pojmując, co Summerson ma na myśli.
— Wiem o panu więcej, niż pan sam wie o sobie. Od tego mam w Celestii wierne oczy i wierne uszy, aby nie było takiej ludzkiej sprawy, która by wymykała się spod kontroli przynajmniej mojej pamięci. Za chwilę usłyszy pan propozycję, o jakiej nie marzył. Udział też pan dostanie, ja nie cofam niczego ze stawki.
Summerson włączył interkom, chcąc uprzedzić córkę.
— Stello, przechodzę do saloniku w towarzystwie pana Kruka.
Bernard widywał Stellę często na basenie i boisku. Lubił patrzeć w jej duże, zawsze jakby zdziwione, szafirowe oczy. Jej uroda wzbudzała w nim zachwyt, pociągał go wdzięk jej dwudziestu lat. Gdy myślał o niej, często brała go złość, że jest córką prezydenta, miss Stellą — pierwszą partią w świecie.
— Zabawisz pana Kruka, dopóki nie wrócę. Jest naszym gościem — powiedział prezydent.
Zaszczyt, jaki spotkał Bernarda, był dla niego całkowitym zaskoczeniem. On w prywatnych apartamentach Summersona, gdzie według tradycji prezydent uważał gości za niemal równych sobie?
Nie bardzo wiedział, jak miał się zachować. Wreszcie rzekł:
— Nie było pani dziś na pływalni… Zastanawiałem się nawet… może pani chora…
— Ależ byłam, tylko trochę później. Przeszkodziła mi wizyta Jacka Handersona. Musiałam zaczekać, aż sobie pójdzie.
Wymówiła to tonem wyraźnego zniechęcenia. Krukowi wyrwało się pytanie:
— Tak wcześnie złożył pani wizytę?
Bernard zorientował się, że popełnił nietakt towarzyski. Mieszanie się do prywatnych spraw mogło ujść za prostackie grubiaństwo.
— Wcale nie byłam zadowolona z tych odwiedzin — padła nieoczekiwana odpowiedź, która rozładowała zmieszanie Kruka. — Nie lubię, jak mi coś burzy porządek dnia. Najchętniej byłabym go przeprosiła i poszła zaraz na plażę. Ale nie mogłam. Jak pan słyszał zapewne, Jack zabiega o względy ojca i to mu się udaje. Chce się ze mną żenić. A mnie się on nie podoba — wyrzuciła szybko. Potem, jakby zdziwiona brzmieniem własnych słów, dodała jakoś melancholijnie: — Niech pan tego nikomu nie powtarza… Ojciec gniewałby się na mnie.
— Szkoda, że nie jestem Handersonem — powiedział szczerze Kruk. I znowu ogarnęło go przerażenie, że może dopuścił się bezczelności.
— Szkoda… — padło jak echo.
Odpowiedź Stelli ośmieliła go tak, że zanim mógł się zastanowić, usłyszał swój głos:
— Pani Stello, niech pani mi to powie bardziej zrozumiale.
— Niestety, jestem córką prezydenta. Jedyną córką…
Kiedy w pokoju zjawił się Summerson z grubym rulonem w ręku, Stella wyszła nie czekając ojcowskiego rozkazu. A Kruk patrzył z żalem gdzieś poza ścianę i wciąż jeszcze słyszał jej głos, wypowiadający tak prosto: „Niestety”.
Wzbierał w nim bezsilny żal…
— Pan to zrobi w trzy dni — wypowiedział prezydent twardo. — A oto plany. Kruk przyjął rulon złożony z kilkudziesięciu pożółkłych ze starości kartek.
Rozwinął go starannie, zaczął wertować rysunki i objaśnienia.
— Zrozumiale ujęte? — zapytał Summerson tonem, którym żąda potwierdzenia.
— Owszem. Skrócę robotę. Ale muszę zaznajomić się z nimi bardzo dokładnie. Wytworzony w syntetyzatorach badon nie może pozostać w miotaczu dłużej niż kilkanaście milisekund. Najmniejsza niedokładność mogłaby spowodować wybuch, a więc koniec wszystkiego.
Przepraszam, że pytam, ekscelencjo — dodał nieśmiało. — Czy urządzenie będzie wykorzystane za trzy dni?
— Przypuśćmy… — odparł prezydent niechętnie. — Konstruktorze, musimy być szczerzy: pan jest młody, energiczny i owładnięty górnymi marzeniami, z których nierealności zdaje pan sobie sam sprawę. No cóż, takie jest życie. Otóż cieszę się, a nawet bardzo, że mogę dodać panu otuchy. Czasem życie pod naciskiem okoliczności tworzy bajki. Pan śni sen o szczęściu, wiem o tym doskonale. I oto ja, zwierzchnik świata i ludzi, zgadzam się na małżeństwo mojej jedynej córki z panem pod warunkiem, że za trzy dni można będzie przesuwać strefę dezintegracji oraz niszczyć ciała przebiegające obok Celestii. Proszę nie rozumieć tego, co mówię, w ten sposób, iż zmuszę Stellę do małżeństwa z panem, młody człowieku. Ale ani słowem nie sprzeciwię się, jeżeli ona tylko zechce. Pan rozumie? Jak na mnie, to nieprawdopodobnie dużo.