— Podejdź do mnie, Daisy — odezwał się znów konstruktor. — No, co tam? Dlaczego się nie odzywasz? Czy mnie nie słyszysz?
— Słyszę, tylko że tu… tak… dziwnie…
— Boisz się?
— Nie wiem…
— Nie masz się czego obawiać! — usłyszała głos Deana. — To nic strasznego! Ja często sam wychodzę na zewnątrz!
Młody astronom przysunął się do dziewczyny i chwyciwszy ją za pas lekko podniósł w górę. Po chwili wraz z nią przesunął się zręcznie przez otwór włazu prowadzącego do przedsionka.
— Trzymaj się klamer i chodź do wyjścia! — powiedział stawiając ją na ziemi. Przesunęła się ostrożnie w stronę Bernarda siedzącego na krawędzi owalnego otworu.
Za nim roztaczało swą przepaścistą głębię usiane rojami świecących punktów czarno-aksamitne niebo.
Choć znała już ten obraz z ilustracji i audycji telewizyjnych, nie mogła oderwać wzroku. Przysunęła się do Kruka i chłonęła widok odsłaniający się przed nią.
Wprost, wśród gęstej kraty metalowych prętów wielkiego „kosza” miotacza, nad jasnym czworokątem Krzyża Południa wybijała się swym blaskiem nad inne duża, żółtawa gwiazda.
Dziewczyna znała ją dobrze z licznych rycin.
— Gwiazda Dobrej Nadziei — wyszeptała.
Uczuła lekki uścisk czyjejś ręki. Spojrzała. Obok stał Roche, wpatrzony tak jak ona w iskrzące się gwiazdami niebo.
Bała się spłoszyć to „coś”, przejmujące, a zarazem podniosłe w obrazie, jakże innym od wszystkiego, co widziała dotąd.
— Gdzie mogą być te ciała eksplodujące? — dobiegły ją słowa Kruka.
— Trudno powiedzieć — odrzekł astronom. — Jeśli to, co mówi Summerson, jest prawdą, ciała te atakują nas z boku od tyłu, co zresztą potwierdza nakaz przebudowy najpierw tylnego miotacza. Z tej strony byłyby więc niewidoczne. Może coś uda się zaobserwować, gdy będziemy nad krawędzią świata, tym bardziej że prawdopodobnie na podstawie położenia przyrządów będziemy mogli określić kierunek.
Krzyż Południa przesunął się nieco wyżej na prawo, wolnym ruchem okrążając Gwiazdę Dobrej Nadziei.
— Niebo się kręci! — zdziwiła się Daisy.
— To nie niebo, lecz Celestia się obraca — odrzekł z uśmiechem Dean.
— Ale dlaczego wokół Gwiazdy Dobrej Nadziei?
— Oś Celestii skierowana jest wprost w jej kierunku, tak iż powstaje złudzenie, że całe niebo obraca się wokół prostej, łączącej nas z układem Alfa Centauri, zwanym Gwiazdą Dobrej Nadziei.
— No, szkoda czasu! — rozległ się głos Bernarda. — Dean, ty pierwszy schodzisz! Za tobą Daisy, a potem dopiero, gdy nie starczy liny, ja!
Roche znikł w otworze, a po chwili i dziewczyna usiadła na jego brzegu. Pod nią widniał wąski pomost otoczony poręczą. Ostrożnie opuściła nogi.
— Nie bój się. Chwyć za poręcz i chodź do mnie! — usłyszała znów głos Roche'a. Rozejrzała się na obie strony. Pomost podnosił się gwałtownie łukiem ku górze, tworząc pierścień wokół kilkunastumetrowej wieży, u której szczytu majaczył wielki grzyb miotacza.
Daisy uczuła skurcz w okolicach żołądka. Nad nią w odległości kilku metrów stał na pomoście Dean. Ciało jego znajdowało się w jakiejś niewiarygodnej, niemożliwej w normalnych warunkach pozycji, niemal głową w dół.
— Dean, co ty robisz?
— Dziwisz się, że chodzę jakby po suficie — roześmiał się astronom. — Ty w tej chwili wyglądasz tak samo, gdy patrzę z mojego miejsca. Pomost otacza oś Celestii, więc w każdym jego punkcie kierunek pionowy biegnie od osi ku krawędzi świata. Podejdź do poręczy i chodź do mnie!
Daisy poczęła ostrożnie przesuwać się po pomoście i za chwilę znalazła się obok astronoma.
Przypiąwszy wiszący u pasa dziewczyn^ zaczep do poręczy Roche począł opuszczać się szybko po wąskiej, metalowej drabince w dół. Wkrótce reporterka uczuła lekkie szarpnięcie liny i w słuchawkach rozległ się głos Deana:
— Halo, Ber i Daisy! Gotowe! Możecie się odczepić i schodzić za mną.
Teraz dopiero, gdy znalazła się na klamrach pionowej ściany, dziewczyna doceniła w pełni znaczenie ubezpieczenia oraz użyteczność silnego reflektora.
Posuwali się dość szybko w dół, niemal wyłącznie za pomocą rąk, zatrzymując się tylko na chwilę, gdy głos Roche'a lub Kruka sygnalizował zmianę zaczepów.
Mężczyźni pozostawali na przemian jako ubezpieczenie. Ten, który czekał przypięty u góry, zmuszony był później nadrobić czas tempem schodzenia. W miarę oddalania się od osi dziewczyna poczęła odczuwać zmęczenie.
— Dlaczego się tak śpieszycie?
— Widzisz ten mały zegarek w hełmie poniżej świecących punkcików? — wyjaśniał konstruktor. — Podaje on czas przebywania w skafandrze. Zapas tlenu przewidziany jest na trzy godziny, a od osi do krawędzi świata jest 500 metrów drogi. To nie bagatela przy schodzeniu, a co dopiero mówić przy wchodzeniu. My sami poruszamy się wtedy pięć razy wolniej. Z tobą droga powrotna zajmie nam co najmniej półtorej godziny, musimy więc nadrobić schodzeniem. Przestrzegałem cię, że to niełatwa wyprawa, więc musisz teraz wytrzymać. Odpoczniesz na dole. Zresztą, jeśli chcesz, możemy cię tu przypiąć i poczekasz, aż wrócimy.
— Jeszcze czego! — oburzyła się reporterka.
— Ale może naprawdę źle się czujesz? — wtrącił Dean.
— Nie ma mowy! Jeśli już wyszłam, to schodzę dalej i zobaczycie, co ja potrafię. Zresztą — mój był pomysł z tą wyprawą, więc jak by to wyglądało? Już chyba nie tak daleko, bo czuję, jak znów jestem ciężka.
— Jeszcze jakieś sto metrów. Jesteśmy mniej więcej na wysokości 18 poziomu.
— To może zapukamy do Summersona? Dopiero by się zdziwił!
— Apartamenty prezydenta znajdują się po drugiej stronie, w odległości 600 metrów stąd. A co do pukania, to nie wiem, czy ktoś by nas usłyszał, gdyż są tu, poza pancerzem, warstwy izolacyjne i komory ozonowe.
Zapanowało milczenie. Wszystkich troje ogarnęło przykre uczucie osamotnienia. Zwolnili nieco tempo schodzenia.
W dole, w świetle reflektorów zamajaczyła biała kreska wąskiego pomostu biegnącego nad krawędzią Celestii. Po kilku minutach dotarli do niego.
Pozostawiwszy Daisy jako ubezpieczenie Dean i Bernard ostrożnie spuścili się na sam skraj wielkiego dysku. Ciążenie było tu nieco większe od „normalnego” i młodzi ludzie z wysiłkiem czepiali się klamer, wisząc nad przepaścią.
Wreszcie dobrnęli do małej platformy, otaczającej metalowy cylinder, pod którym widniała 30-metrowa wieża. Tam zainstalowane były przyrządy do obserwacji astronomicznych.
— Patrz, Ber — dobiegł Daisy głos Deana. — Kosz radioteleskopu zwrócony jest dokładnie w kierunku Słońca.
Daisy przechyliła się przez poręcz. W jasnych smugach reflektorów ujrzała wieżę obserwacyjną. Olbrzymia, o 50-metrowej średnicy ażurowa czasza, osadzona na długim ramieniu, zwrócona była w kierunku przeciwnym ruchowi postępowemu Celestii.
— Nie rozumiem. Przecież, jeśli… — dalszych słów Daisy nie dosłyszała, gdyż Kruk i Roche zniknęli we wnętrzu cylindra i odbiór został przerwany.
Dean przez chwilę badał aparaturę.
— Teleskop optyczny nieczynny — stwierdził z zawodem w głosie. — Działa tylko radioteleskop oraz sonda radiolokacyjna. Znaczy to, że te ciała znajdują się jeszcze daleko. Chociaż, jeśli eksplodują, to powinny być widoczne błyski, nawet na wielką odległość. Z drugiej strony pośpiech prezydenta mówi raczej o tym, iż są one niedaleko, gdyż trudno sądzić, aby ich prędkość przekraczała aż kilkakrotnie naszą. Spróbuję teraz skomunikować się z Lunowem.