Выбрать главу

To mówiąc chwycił zwisający u pasa zaczep i począł nim rytmicznie uderzać w stalowe drzwi.

— Dean, dlaczego nie można uruchomić zaworu? — spytała Daisy uspokojona nieco wiadomością o możliwości wezwania pogotowia.

— Jest tu specjalne urządzenie zabezpieczające — wyjaśnił astronom. — Gdyby zawór dawał się otworzyć w chwili, gdy nie są zamknięte drzwi między śluzą a ubieralnią, moglibyśmy nieświadomie spowodować śmierć kogoś znajdującego się w ubieralni bez skafandra. Poza tym powietrze jest zbyt drogocenne, aby je wolno było tracić w tak wielkich ilościach. W razie jakiegoś zablokowania zawsze można się połączyć telefonicznie z pogotowiem. Do diabła! — zaklął nagle. -Tlen mi się kończy.

Dziewczyna odwróciła głowę w jego kierunku. Twarz młodego astronoma oświetlona była niebieskawym blaskiem bijącym z wnętrza hełmu. Lampka kontrolna ostrzegała, iż za piętnaście minut Roche zacznie odczuwać głód tlenu.

Daisy znów począł ogarniać lęk.

— Nikogo tam pewno nie ma — rzekł Kruk przerywając pukanie. — Szkoda czasu. Trzeba połączyć się z pogotowiem.

Przeszedł w drugi kąt przedsionka, gdzie w ścianie umieszczona była skrzynka aparatu telefonicznego. Konstruktor włączył wtyczkę do hełmu i nacisnął szereg guzików. Chwilę stał nieruchomo, po czym znów począł manipulować przyciskami.

Daisy i Dean wpatrywali się w niego z rosnącym niepokojem. Wreszcie konstruktor wyciągnął wtyczkę i zwrócił się twarzą do towarzyszy.

Chociaż Bernard nie odezwał się ani jednym słowem — zrozumieli natychmiast.

— Jesteśmy odcięci? — wyszeptał blednąc Roche. Kruk tylko nerwowo obracał w ręku stalowy zaczep.

— Czy… Czy… To już… koniec?… — w głosie Daisy pojawił się paniczny lęk. Bernard spojrzał na dziewczynę, poruszył nerwowo głową i siląc się na spokój odrzekł:

— Jeszcze nie wszystko stracone. Sytuacja jest poważna, ale…

— Co ty opowiadasz! — wybuchnął Dean. — W jaki sposób myślisz?… — urwał nagle uświadomiwszy sobie, iż może Kruk nie chce przerażać Daisy beznadziejnością sytuacji.

— Jeszcze nie wszystko stracone! — powtórzył z naciskiem Bernard. — Istnieje kilka punktów na powierzchni Celestii, gdzie warstwa zewnętrzna składa się tylko z samego almeralitowego pancerza, którego grubość nie przekracza 25 cm. Jedno z takich miejsc znajduje się w ścianie korytarzyka biegnącego w dzielnicy niewolników, obok tych slumsów na 2 poziomie. Tam się dużo czarnych kręci i powinni usłyszeć pukanie. No, do widzenia!

— Stój! Idę z tobą! — zawołał Roche. — Stosując samo-ubezpieczenie będziesz szedł chyba z godzinę, a przecież tlenu…

— Wykluczone! Dam sobie radę bez ubezpieczenia. Tobie tlen już się kończy i każdy wysiłek zmniejsza szansę doczekania pomocy. U mnie jeszcze nie było sygnału, więc mam przynajmniej 15 minut normalnej dostawy tlenu. W tym czasie będę już na dole.

— A potem?

— Potem zobaczymy.

Postać Kruka znikła w owalnym otworze. Dean chciał podejść ku wyjściu, aby nie stracić kontaktu z przyjacielem, zanim nie zejdzie on z kolistego pomostu, gdy uczuł, że Daisy chwyta go gwałtownie za rękę.

— Boję się! Boję się sama tu zostać!

Spojrzał na nią i uczuł, jak ogarnia go rozpacz i gniew na siebie. „To ja jestem winien temu wszystkiemu. Przecież Bernard ostrzegał ją i z pewnością mógłby ją przekonać, aby została przynajmniej w przedsionku i poczekała na nas. Że też jakiś diabeł podkusił mnie, abym bagatelizował to ostrzeżenie. Chciałem zabłysnąć przed nią moją zręcznością i umiejętnością — pomyślał z goryczą — i oto rezultat”.

Usiedli pod ścianą opierając się o nią plecami.

— Och! — dobiegł jego uszu okrzyk dziewczyny. Zadrżał.

Ostrzegawczy niebieski blask rozlewał się łagodną poświatą z hełmu Daisy. Jednocześnie w jego hełmie rozległo się ciche buczenie i niebieska lampka poczęła z wolna przygasać. Oznaczało to, iż rezerwa została wyczerpana i rozpoczyna się kryzys. Na razie ubytek tlenu był niedostrzegalny, ale zdawał sobie sprawę, iż śmierć zbliża się szybkimi krokami.

Daleki był jednak myślą od własnego losu. Wpatrując się nieustannie w bladą, zmienioną lękiem twarz Daisy czuł, że staje się mu ona bliska, jak nigdy dotąd. Nie chciał myśleć o tym, co miało nastąpić za kilkanaście czy kilkadziesiąt minut. Uparcie odsuwał tę myśl od siebie, lecz wracała ona nieustannie.

— Czy?… Czy Ber doszedł już… tam? — wyszeptała ledwo dosłyszalnie dziewczyna.

— Na pewno — odpowiedział i nagle uświadomił sobie, że sam nie wierzy w to, co mówi. Przecież chyba Bernard kłamał, że istnieje takie miejsce, gdzie można się dopukać do wnętrza Celestii. Chciał tylko dać im okruch nadziei.

„By nie było nam tak ciężko umierać — pomyślał z goryczą. — Umierać… Och, nie! Ona nie może umrzeć! Nie może! On jednak chyba mówił prawdę. A jeśli… jeśli nie dotarł? Jeśli schodząc bez ubezpieczenia stracił równowagę i runął w przepaść? I leci teraz w przestrzeni w kierunku strefy dezintegracji?”

Uczuł, że krople potu wystąpiły mu na czoło i jednocześnie ogarnęła go fala zmęczenia. -”To brak tlenu. Zaczyna się”.

Usiłował oddychać jak najoszczędniej, lecz już wkrótce zaczął odczuwać rosnące pragnienie głębszego zaczerpnięcia powietrza. Odetchnął kilkakrotnie, ale nie przyniosło to oczekiwanej ulgi. W głowie począł potęgować się nieznośny szum. Jakieś dalekie dudnienie dobiegło jego uszu. Przechylił się na bok.

— Co to? Słyszysz, Daisy?

— Nic nie słychać — odpowiedziała dziewczyna nachylając się nad nim. — Co ci jest, Dean? W głosie jej nie dźwięczał już strach, lecz niepokój o Roche'a.

— Nic… Nic… to przejdzie.

Nie dokończył, gdyż jasne płaty zaczęły mu latać przed oczyma. Próbował sięgnąć ręką, aby pochwycić za którąś z klamer, lecz naraz uświadomił sobie, że nie warto, że i tak wszystko jedno, co się z nim dzieje. Ogarnęła go apatia.

Daisy schwyciła go w ramiona i podniosła do góry. Do uszu jego dobiegł jakby gdzieś z daleka jej szept:

— Co ty robisz? Co się z tobą dzieje? Już niedługo, Dean. Już niedługo. Oni nas tu nie zostawią. Pomoc już pewno idzie.

Nagle wy buchnęła spazmatycznym płaczem.

— Co ty? Umierasz? Nie! Nie! To nieprawda! Dean! Dean!

Płacz dziewczyny przywrócił mu na moment poczucie rzeczywistości. Otworzył szerzej oczy, lecz nad sobą ujrzał tylko mgliste zarysy hełmu Daisy. Oddychał gwałtownie. Dudnienie w skroniach przeszło w miarowy stuk. Ostatnim wysiłkiem próbował podnieść głowę i nagle poczuł, że zapada się gdzieś w dół.

Poprzez splątane ze sobą obrazy przeżytych chwil, obrazy wnętrza obserwatorium, to znów usianego gwiazdami nieba, ujrzał z daleka uśmiechniętą twarz Daisy.

— Halo CM-2! Za godzinę nalej samej fali — usłyszał jej głos.

Zdawało mu się, że płynie w przestrzeni, że jest lekki jak piórko. Oto w dali zamajaczył wielki dysk Celestii.

— Lecę w kierunku strefy dezintegracji — zadudniło coś w mózgu.

Rozejrzał się wokół. Opodal leciała Daisy z wykrzywioną przerażeniem twarzą. Szarpnął się gwałtownie, chcąc przezwyciężyć ogarniający go bezwład, i krzyknął:

— Daisy! Muszę ratować Daisy!

Między życiem a śmiercią

— To stara historia, mój chłopcze, starsza ode mnie. Już niewielu pamięta ją z opowiadań: może stary Malley, może siwa Barrow. Tak, moje dziecko. O tym mówić nie wolno i niebezpiecznie. Mój dziadek wtedy zginął i wielu, bardzo wielu. Był sąd. Straszny sąd. Wszystkich Murzynów wtedy wzięli. Zostawiono tylko małe dzieci, młodsze od ciebie. Każdy musiał opowiadać, gdzie w tym czasie był, co robił. Ale to nie wystarczyło sędziom. Kto nie miał za sobą człowieka, który by zeznał na jego korzyść, musiał umrzeć. A ludziom przeszkadzano bronić Murzynów.