— To byli i dobrzy ludzie, babciu?
— Byli. I dziś są. Wielu „szarych” nam pomaga jak może.
— No i co dalej? Mów, babciu…
— Ano… Później Wielki Biały Władca uroczyście ogłosił, że ponieważ Murzyni myśleli o dorównaniu ludziom, po wieczne czasy odejmuje się im wszelkie prawa. I zarówno oni, jak i ludzie przestrzegać muszą naczelnego przykazania, którego kazano nam się uczyć na pamięć: „Pan Kosmosu stworzył ludzi na obraz i podobieństwo swoje, aby władzy państwowej, z jego łaski ustanowionej, posłuszni byli i szczęśliwie żyli w Celestii. Aby im ulżyć w pracy, darował im Murzynów w niewolę po wsze czasy”. A przecież my nie chcieliśmy ludziom dorównać, broń Boże, ani nie mówiliśmy nigdy, że mamy duszę nieumierającą. To tak bezwstydnie nałgał John Summerson, pradziadek obecnego Wielkiego Białego Władcy. Sam sobie to ze łba wydłubał, żeby nas zgubić. Komu to by w głowie postało, i jeszcze wtedy? Chcieliśmy, żeby był mniejszy głód i aby kobiet nie bito — to wszystko. A zresztą tam się rozeszło o bardzo mało. O jakąś kruszynę chleba i prawa. Ale ludzie są skąpi dla Murzynów. Zawzięli się, że nie. I tyle śmierci nam zadali…
— I zabijali, babciu?
— Tak. Okrutnie, a bardzo zwyczajnie. Buntowników — bo tak ludzie mówili wtedy o nas — wrzucali po prostu do tej wielkiej kadzi na 78 poziomie, do której w ogóle wrzuca się trupy. Kadź jest pełna jakiejś palącej cieczy. Tam ciało się rozpuszcza, podobno nawet i kości także.
— Jak to, babciu? Żywych tam wrzucali?
— Tak! — Murzynka skinęła głową. — Ale po co ja ci to opowiadam? Nie będziesz mógł spać.
— Mów jeszcze, babciu. I dużo naszych tak zabili?
— Pewnie, że dużo. Aż stało się coś, że więcej tam już nikogo nie wrzucali. Potem zabijali elektrytem w tył płowy, tak jak dziś zabijają wariatów, i dopiero zabitych wrzucali do tej samej kadzi, przeznaczonej i przedtem, i do dzisiejszego dnia do wrzucania trupów murzyńskich i zwierzęcych. Bo ludzi umarłych wrzucają do innej kadzi, takiej samej, ale w innym miejscu. Im religia każe, żeby nawet po śmierci byli osobno. Tak! Ciężko żyć Murzynowi na świecie…
— A co to się stało, babciu, że po tym już tam żywych nie wrzucali?
— Nienawidziliśmy wtedy okropnie ludzi. Można sobie przecież wyobrazić. Ale znalazł się tylko jeden taki, który postanowił im zapłacić za śmierć — śmiercią. Silny, barczysty, chwycił wpół policjanta, pewnie właśnie tego, który miał go wrzucić, i pociągnął za sobą. Murzyn nazywał się Miney. Za mego dzieciństwa każdy o tym wiedział, choć rodzinę jego wymordowano, aby pamięć łatwiej umarła. A trzeci oddział zakładów przetwórczych Morgana nazywaliśmy Oddziałem Śmierci. O tym też mówić nie wolno. Dlatego Murzyni milczą i zapomną zupełnie, bo jakżeby inaczej… Pewnie i dlatego niemiłe jest naszym katom wspomnienie Mineya, że nosił ludzkie imię, jak wielu Murzynów wówczas. O tym także nie wolno wiedzieć. Nazywał się James. Matka mówiła mi.
— On musiał być bardzo odważny, ten James. Prawda, babciu?
— Tak, moje dziecko, bardzo. Ale ty już idź spać. Późna noc, ja przed szóstą muszę być w chlewni. Ty też się nie wyśpisz.
— Babciu, opowiedz coś jeszcze — prosił wnuczek. — Tak duszno tam, gdzie śpimy. Tu, na korytarzu, trochę więcej powietrza.
— Ale musisz spać. Duszno, to prawda. Taki nasz los. I było, i będzie jednakowo. Ale tu niedobrze długo siedzieć. Są miejsca niezdrowe w Celestii i takim jest właśnie ten korytarz. Nie umiem ci powiedzieć, dlaczego. To pochodzi spoza świata. Jakieś promienie, zdaje się. Podobno ochrony brakuje. Tak mówią ludzie. Oni dużo wiedzą.
— Babciu, opowiedz jeszcze o tym Jamesie — molestowało dziecko.
Staruszka odwróciła głowę, jak gdyby nie słyszała słów malca. Uwagę jej przykuł nieoczekiwany dźwięk.
— Babciu, powiedz…
— Cicho! — przerwała niecierpliwie. — Nie słyszałeś niczego? Tam — wskazała ręką ku górze.
— Nie.
Odgłos powtórzył się.
— O, teraz. Ty lepiej słyszysz. Ja stara. Oczy chłopca wypełniło przerażenie.
— Słyszałeś? — zawołała z przestrachem, chwytając go za rękę.
— Coś puka… w ścianę — wyjąkał malec. — Co to, babciu?
Znów rozległo się dudnienie. Było ono teraz wyraźniejsze, jakby bliższe. Dreszcz przerażenia wstrząsnął ciałem staruszki.
— Uciekaj! — zawołała nieprzytomnie. — Uciekaj! Prędzej! To diabelska sprawa. Chciała zerwać się z miejsca, ale strach paraliżował jej ruchy.
— Ratunku! — zakrzyczała nieprzytomnie, prawie mdlejąc.
Odpowiedziały jej jakieś zasapane głosy. Dwoje drzwi otwarło się z hałasem. Nadbiegło kilku Murzynów pytając, co się stało.
Przekonawszy się, że stara nie bredzi, okrzykami zwołali najbliższych, tamci jeszcze innych. Zebrał się tłum, stłoczony w zwartą gromadę.
Sto par oczu kierowało się tam, gdzie przebiegał dość szeroki pas ściany bocznej, pozbawiony ochrony przed szturmem niewidzialnej armii promieni kosmicznych. Przestrach, zdziwienie i ciekawość mocowały się ze sobą.
Początkowa cisza, przerywana co parę chwil rytmicznymi sygnałami z zewnątrz, zaczęła wypełniać się wzbierającą falą głosów.
Nie chciano wierzyć, aby tam się dostał człowiek, tak daleko od wylotów. I w jakim celu? A jednak…
— Profesor Bradley? Tu Summerson. Zgłosisz się do mnie natychmiast. Że śpisz? No, to wstaniesz. Nie. Nie wypadek. Ale musisz tu być natychmiast. Czekam w gabinecie.
Prezydent odłożył słuchawkę.
— To nie wypadek — uśmiechnął się do siebie. Oparł plecy wygodnie o poręcz i czekał. Nagle wzdrygnął się. Tak jakby przez gabinet przebiegł jakiś nieprzyjemny, złowrogi powiew.
— Powiew śmierci… — wyszeptał w zamyśleniu i usiłując ukryć przed samym sobą niedawną chwilę słabości, mruknął: — Właśnie tak być powinno…
Po kilku minutach mierzył wzrokiem wysokiego, siwego mężczyznę w okularach, który skłonił się z godnością.
— Usiądź. Mam do ciebie pilną sprawę. Bardzo pilną i poufną.
George Bradley poczuł dreszcz. Przypomniał sobie epizod ze swej młodości, epizod, który otworzył przed nim drogę do kariery pierwszego lekarza Celestii. Poprzedziła go rozmowa z Summersonem. Rozmowa zaczynająca się właśnie takim wstępem.
— W niedługim czasie w separatce twego szpitala znajdzie się chory — rozpoczął prezydent — którego przywiozą z… wypadku. Ten człowiek nie ma wielkich szans na wyzdrowienie…
Prezydent urwał.
— Powierzasz mi wyleczenie go? — zapytał profesor po dłuższym milczeniu.
— Właściwie… Tak. Zaopiekujesz się nim.
Znowu zapanowało milczenie, którego Bradley uparł się nie przerywać.
— Ale ten człowiek umrze — zapadło w ciszę.
— Niech się dowiem, co to za choroba?
— Bardzo ciekawa. Pacjent może ci posłużyć jako obiekt do naukowych obserwacji. Chodzi o wycieńczenie wywołane długotrwałym przebywaniem na płaszczu Celestii, a ściślej wspinaniem się po klamrach na jego powierzchni przy jednoczesnym przeciwstawianiu się sile rotacyjnej, która dąży do wyrzucenia śmiałka w pustkę. I to wszystko przy malejącym szybko dopływie tlenu.