Выбрать главу

— Mówisz jakieś niedorzeczności, kochany profesorze. Któż cię uśmierca? A o tym sumieniu… Ach! — machnął ręką. — Kiedy naukowcy zaczną wreszcie logicznie myśleć? Niech cię o coś zapytam: ilu ludziom uratowałeś życie?

— Nie wiem.

— Ale byli tacy. Tak czy nie?

— Byli.

— A więc zrozum, że już pierwszy z tych ludzi, których uratowałeś, skwitował śmierć Rosenthala. Jeśli dodamy, że tamten był przecież zbrodniarzem, a ty przywracałeś zdrowie porządnym ludziom — rachunek podniesie się o dalsze 100 procent.

— To nie zmienia postaci rzeczy. Popełniłem kiedyś zbrodnię. Jeżeli nawet odkupiłem ją wysiłkiem długiego życia, na odkupienie powtórnej nie starczyłoby mi lat, sił, zapału.

— Za bardzo się tym przejmujesz. Nie bierzesz pod uwagę dwóch zasadniczych faktów, które decydują o ocenie przez Pana Kosmosu tamtego twojego czynu. Po pierwsze: wykonywałeś tylko moje polecenie, a tym samym przedstawiciela Boga w Celestii. Po drugie: zamieniając ampułki byłeś tylko pośrednikiem w wykonaniu boskiego wyroku.

— Czuję się odpowiedzialny za śmierć Rosenthala. I nigdy więcej nie mógłbym zadać komuś świadomie śmierci. Niezależnie od tego, czy ktoś to nazwie wyrokiem bożym, czy racją stanu.

Twarz prezydenta spąsowiała.

— Cierpiałem twoje bezeceństwa! — krzyknął z pasją. — Słuchałem steku bzdur, choć nie musiałem słuchać. Teraz ja mam głos. Pewnie się nie spodziewasz, że jednak… posłucham twojej rady. Otóż gołowąs, który wykona wyrok i spotka go za to podwójna nagroda, już jest. Nazywa się Arnold Bradley.

— Mój syn!

— Tak — szydził prezydent. — Twój syn. Dzisiaj nic nie znaczący asystent takiego Rotha, a jutro — ho, ho! Dyrektor szpitala, milioner, człowiek szanowany.

— Szanowany — za ojcobójstwo! — wrzasnął Bradley. Zupełnie nie panował nad głosem. Cętkowany dog zerwał się z podłogi.

— Ciszej, profesorku — syknął Summerson. — Choćbyś zdarł płuca, nikt prócz mnie nie usłyszy, Gree, leżeć — zwrócił się do psa.

— Mój syn tego nie zrobi! — zawołał Bradley. — Raczej umrze.

— Zrobi i będzie żył szczęśliwie. Nie martw się o to, ty stary… Może zrobi bezwiednie, ale na pewno zrobi. I będzie miał zapłacone. Przecież ja muszę pomścić obelgę wyrządzoną mi dzisiaj. Jesteś pierwszym, który śnił, że oprze się mojemu prawu. Prawu boskiemu — poprawił się. — Ale i ostatnim. Wiedz, że ostatnim. Twój syn nie będzie taki głupi.

— A gdybym ja to zrobił zamiast Arnolda? — zapytał Bradley zupełnie zdruzgotany. Dzwonek telefonu uprzedził odpowiedź prezydenta.

Summerson podniósł słuchawkę.

— Kruk?! A niech to diabli wezmą! Prezydent zwrócił się teraz do Bradleya.

— Sytuacja zmieniła się, profesorze. Nie przywieziono jednego, ale troje.

— Ekscelencja wybaczy — czy to robota dla mnie? Albo dla mego syna? Przecież jest urzędowy kat. Wykonuje wyroki, bierze pensję. Po co tu mieszać lekarzy? Zresztą — to sprawa ekscelencji.

— Słusznie. I nadal zbyteczne jest ingerować w nie swoje kompetencje. Jest troje ludzi chorych, osłabionych do ostateczności, którzy wymagają opieki. Kruk w szczególności. Ma bardzo ważne zadania. Dlatego musi jak najprędzej wrócić do pełni sił.

— Tamci również? — zapytał Bradley nieco uspokojony.

— Niech się wyśpią. Wypoczną tym sposobem. Ich powrót do pracy może nastąpić później.

— Czy mają spać dla zdrowia, czy w myśl dyspozycji?

— Mają zasnąć na 48 godzin.

— To wszystko? Czy mogę pójść do nich?

— Jeszcze uwaga. Tych dwóch mężczyzn i jedna kobieta są chwilowo pod strażą. To do twojej wiadomości, ażebyś nie dziwił się zbytnio niczemu. Policjanci mają polecenie przepuścić cię, profesorze.

Gdy Bradley wyszedł, prezydent wydał dyspozycje straży szpitalnej, po czym, wsparłszy głowę na rękach, z przymkniętymi oczyma trwał w zamyśleniu.

Odgłos kroków wyrwał go z zadumy. Przed nim stała Stella.

— Jeszcze nie śpisz? — spojrzał na nią zdziwiony.

— Nie mogę.

Podniosła na niego oczy i wpatrywała się z niepokojeni w zmęczoną twarz, na której ostatnie dni wyżarły nowe bruzdy.

Stella słyszała końcowy fragment rozmowy prezydenta z Bradleyem. Nie mogąc zasnąć poszła do biblioteki po jakąś obrazkową powieść. Dochodzące z przyległego gabinetu podniesione głosy zwróciły jej uwagę. Przyłożywszy ucho do cienkiej, ruchomej ściany słyszała dzwonek i rozmowę ojca z kimś przez telefon. Potem dziwne słowa Bradleya o urzędowym kacie i niejasny związek, jaki one miały z nazwiskiem Kruka, napełniły ją lękiem. Choć ostatnie dyrektywy ojca dla lekarza zdawały się przeczyć obawom, jednak instynktownie odczuwała niepokój.

Teraz spodziewała się, iż może dowie się czegoś więcej. Wzburzenie malujące się na twarzy ojca wzmogło jeszcze bardziej jej lęk o Bernarda.

Zajęty sprawą miotacza Summerson w ogóle nie rozmawiał z córką na temat jej małżeństwa z Krukiem. Dowiedziała się o tym z audycji telewizyjnej. Od dwóch dni prawie nie opuszczała domu, spełniając polecenie ojca. Wyjątek stanowiła kąpiel w basenie i spotkanie z Bernardem w zakładach Sialu.

Odgłosy rozgrywających się zajść dochodziły ją z rzadka i dość mgliście. Przeważnie było jej to wszystko obojętne. Oddawała się całkowicie marzeniu o nadchodzącym szczęściu. Tylko chwilami jakaś myśl zabłąkana, jakby „z tamtej strony”, kazała jej uprzytomnić sobie, że chyba istnieje coś więcej niż miłość i świat leniwej beztroski, który ja otacza.

Teraz jednak czuła, że musi wiedzieć wszystko o tym, co się wokoło niej dzieje, że nie może już dłużej być tylko obojętnym widzem dziwnych, niepokojących wypadków, jakie w szalonym tempie przebiegają obok niej. Ale trudno jej było samej zdobyć się na to pytanie.

Prezydent usiadł naprzeciw niej. Ujął dłoń córki, jakby oczekiwał od niej zrozumienia. Potem powiedział powoli, ważąc każde słowo:

— Niewykluczone, że poślubisz Kruka. Oczywiście będzie to raczej akt czysto formalny, nie wiążący. Jednak musisz z tym się liczyć.

Zamilkł. Jego wzrok nie schodził z twarzy córki.

— Stello! — powiedział cicho. — Mam poważne kłopoty. W ogóle nie wiem, co będzie. Gdy myślę o tym — wprost się duszę. A gdybym przestał czuwać, mogłoby się stać najgorsze.

— Co, ojcze?

— Koniec świata. Ni mniej, ni więcej. Przestrach rozlał się po twarzy Stelli.

— Ja już nic nie rozumiem…

— I nie potrzebujesz rozumieć. Może zbytecznie mówiłem ci o moich przykrościach. To sprawy obchodzące mężów stanu. A w szczególności prezydenta, bo przecież Bóg powierzył mu pieczę nad wszystkimi ludźmi.

Pojedynek

Bernard otworzył oczy. Ujrzał nad sobą gładką, monotonną taflę sufitu. Łagodne, zielonkawe światło zdawało się zalewać wnętrze niewielkiego pokoiku.

— Gdzie ja jestem?

Podniósł głowę rozglądając się po pokoju. Poza wygodnym metalowym łóżkiem, krzesłem i małym stoliczkiem nocnym, na którym obok wazonika z bukietem świeżych kwiatów stała szklanka z jakimś przezroczystym płynem — w pokoju nie było żadnych innych sprzętów.

„Szpital?” — przebiegło Bernardowi przez głowę i jednocześnie stwierdził, że choć nic go nie boli, czuje się jak połamany.

Opadł z powrotem na poduszkę i przymknął oczy.

Teraz z całą wyrazistością odżył w jego pamięci obraz roziskrzonego gwiazdami czarnego nieba i olbrzymiej, nie do ogarnięcia wzrokiem almeralitowej ściany Celestii. W jednej chwili wróciła świadomość niedawnych, jakże upiornych wydarzeń: stwierdzenie, iż zostali odcięci od świata, zejście na dół i poszukiwanie, już w czasie wyczerpywania się rezerwy tlenu, owego nie zaizolowanego miejsca nad dzielnicą murzyńską. Wreszcie ostatnie momenty, jakie pamiętał.