Widział jak przez mgłę swoją dłoń w rękawicy, trzymającą stalowy zaczep. Oto światło reflektora błyska po wypukłościach metalu, uderzającego rytmicznie w twardą powierzchnię pancerza. Oto liczy w myślach: raz, dwa, trzy… raz, dwa, trzy… raz, dwa, trzy… Zda się — całe swe jestestwo wszczepił w tę jedną czynność. Nie wie nawet, dlaczego to robi. Coraz mu trudniej zdobyć się na wysiłek nie tylko mięśni, lecz i mózgu. Straszna, nadludzka praca, trwająca zda się w nieskończoność. Nie ustająca, mimo iż w głowie potęguje się nieznośny szum, że coraz słabsze są uderzenia, a ciało już bezwładnie wisi uczepione u klamry…
Co było potem?
Ale dalszy ciąg wydarzeń tonął w mroku niepamięci.
„Widocznie straciłem przytomność. A tamci?” — zatrwożył się.
Uderzony nagłym niepokojem, przezwyciężając osłabienie, wsparł się na rękach i usiadł na łóżku.
Obok poduszki zwieszał się na sznurze przycisk dzwonka.
Konstruktor nacisnął kilkakrotnie guzik. Zamarł w oczekiwaniu. Sekundy upływały.
Nagle drzwi rozsunęły się bezszelestnie i w progu stanął siwy mężczyzna w lekarskim kitlu. Jego grube wargi rozszerzone w uśmiechu odsłaniały dobrze jeszcze zachowane, białe zęby.
— Cooo? Halo! Panie Kruk! Jak się pan czuje? Witam! Witam mistrza mego syna! Jak widzę, siły szybko wracają — zawołał wesoło, podchodząc do łóżka. — Proszę się jednak jeszcze nie podnosić. Zaraz przyjdzie pielęgniarka i zrobi zastrzyk wzmacniający, to zobaczymy.
— Doktor Bradley! — ucieszył się Bernard. — To panu zawdzięczam życie? — gwałtownie chwycił lekarza za rękę i patrząc mu z niepokojem w oczy zapytał: — A co z nimi?
— Żyją! — uśmiechnął się znów lekarz. — Choć trzeba przyznać, że z tym młodym… jak on się nazywa?…
— Roche…
— Tak. Roche. Z nim było ciężko, ale jakoś się udało.
— Więc jednak zdążyli? — odetchnął Bernard.
— Tak. Wracając do pańskich słów, muszę jednak stwierdzić, że nie tyle pomocy lekarskiej, co systemowi instalacji tlenowej w skafandrze oraz szybkiemu przybyciu pogotowia zawdzięczacie życie. Jedynie stan Roche'a wymagał skomplikowanych zabiegów.
— On najwcześniej z nas został pozbawiony pełnego dopływu tlenu.
— Tak przypuszczałem — pokiwał głową lekarz. — Kilkanaście, a nawet kilka minut dużo tu znaczy. Ale nie decyduje, gdyż największą rolę odgrywa indywidualna wytrzymałość na niedostatek tlenu.
— Jak długo pozostawaliśmy bez powietrza?
— Nie bez powietrza, lecz z ograniczoną i stale malejącą jego dostawą. Gdyby aparatura w skafandrach była tego rodzaju, że w pewnym momencie dostawa tlenu zostałaby zupełnie przerwana, nie leżałby pan u mnie na łóżku, nie mówiąc już o Roche'u. Co do tego, czy długo był pan nieprzytomny, przypuszczam, że jakieś dwadzieścia minut… Jednak chwilami dopływ tlenu się zwiększał, mógłby pan jeszcze żyć jakiś kwadrans. Skafandry poza butlami z tlenem zaopatrzone są w urządzenia regenerujące powietrze. Choć samo ich działanie nie jest wystarczające, aby utrzymać człowieka przy życiu, jednak poważnie opóźnia to spadek zawartości tlenu.
Kruk chciał jeszcze o coś. zapytać, lecz w rozsuniętych drzwiach ukazała się pielęgniarka ze strzykawką w ręku.
— Ach, jesteś, Ellen. Po zastrzyku proszę przez 15 minut leżeć spokojnie i starać się o niczym nie myśleć, a zobaczy pan, jak szybko wrócą siły — zwrócilsię lekarz do Bernarda. -Najlepiej, gdyby pan zasnął.
Po wyjściu lekarza i pielęgniarki Bernard przymknął oczy. Próbował pójść za radą Bradleya, lecz sen nie nadchodził. Za to uparcie wracało wspomnienie niedawnych wypadków.
A więc żyją! Nie udało się ich zgładzić. Ale czy i komu mogło zależeć na tym, aby ich skazywać na śmierć? Summerson? Tylko Summerson… Wszak wszystko wskazuje na to, iż wiedząc o odkryciu Lunowa usiłował za wszelką cenę utrzymać je w tajemnicy. Dlaczego? Dlaczego?
Bernard czuł, że myśli plączą mu się w głowie.
Dlaczego Summerson chciał mnie zabić, jeżeli zależało mu tak bardzo na szybkiej przebudowie miotaczy? A może wcale nie wiedział, że jestem na zewnątrz? Przecież z Lunowem rozmawiał tylko Roche, i to telefonicznie. Zaraz, zaraz… Dean mówił coś, że Lunow pytał go, czy naprawia antenę. O co mu chodziło? Chyba tylko o antenę do rozmowy z pojazdami rakietowymi. Więc jednak chodzi tu o rakietę…
Czyżby wreszcie zrozumiał?
Tak. Teraz, zdaje się, rozumie cel przebudowy miotaczy! Prezydent nie chce dopuścić, aby jakaś rakieta przedostała się przez strefę dezintegracji. W tej rakiecie znajduje się z pewnością jakiś, człowiek, którego śmierć leży w interesie Summersona. Wie on, że człowiek ten opuścił Celestię i że wróci na nią za cztery dni. Dlatego tak się śpieszy z przebudową. To Summerson wyłączył radiostację, aby nie można było skomunikować się z tym człowiekiem, i wprowadził w błąd Lunowa, że to rakieta z innego świata. I ten stary mu wierzy? Albo może tylko udaje, że wierzy. A ów tajemniczy głos, który usłyszał Dean? Tak. Wszystko się zgadza. To mówił ktoś z tej rakiety. Jednak ten dziwny znak: „CM-2”, co oznacza? Tu, zdaje się, tkwi sedno zagadki. Kto może być w tej rakiecie? I po co wyleciał?
Kruk usiłował przypomnieć sobie, czy w ostatnim czasie nie zwróciła jego uwagi nieobecność któregoś z wielkich potentatów Celestii.
Musi to być bardzo gruba ryba, gdy Summerson dla jej złowienia ryzykuje nawet przyszłość córki. Kto to może być? Głos kobiecy to nie żadna wskazówka, bo może lecieć z sekretarką, żoną lub kochanką. Van Moore'a i Mellona widziałem przedwczoraj, więc nie oni. Frondy, Morgan są także. Green był jeszcze rano. Kuhn się nie liczy. Handerson jest. Zaraz, zaraz. Locha nie zastałem wczoraj, gdy chciałem rozmawiać z nim w sprawie przesunięć w produkcji. Może Loch? Nie. Chyba nie. To już dziś za mała ryba. Kto tu jeszcze został? Harriman i David? Tak. Davida już chyba z tydzień nie było na pływalni, a przecież stale chodził ze swoją młodą żoną. To by tłumaczyło głos kobiecy, posłyszany przez Deana. Tak, to chyba właśnie o niego chodziło. Jest wspólnikiem Morgana. A przecież wiadomo, że ostatnio Morgan współdziałał z grupą Agro przeciw Sialowi. To rzucałoby światło na sprawę Greena. „Ale po cóż by David opuszczał Celestię?” — rozmyślał Bernard patrząc w sufit. — „A może jednak to żaden ze «sprawiedliwców», a tylko ktoś mniej ważny, lecz knujący coś przeciw Summersonowi na rozkaz Greena? Czego jednak Summerson tak bardzo się obawia?… Summerson…”
Otworzył oczy i zadrżał. Obok łóżka, wsparty wygodnie na wygiętej poręczy krzesła, siedział… prezydent. Widocznie wszedł przed chwilą.
Summerson zauważył zdziwienie Kruka. Na zimnej, zazwyczaj pozornie kamiennej twarzy prezydenta wykwitł z nagła dobroduszny, niemal ojcowski uśmiech.
— I cóż, drogi chłopcze, jak się czujesz? — odezwał się pierwszy prezydent.
Bernard przypomniał sobie, że nigdy w ten sposób Summerson do niego się nie zwracał.
— No, chyba pod opieką starego Bradleya szybko wraca pan do sił.
— Owszem, dziękuję, czuję się dobrze — bąknął niepewnie Kruk. Zapanowało milczenie. Rozmowa nie kleiła się.
Przez twarz gościa przebiegła mgiełka niezadowolenia.
— No, cóż, drogi konstruktorze? — rozpoczął znowu. — Miał pan szczęście, że tak prędko usłyszano i odnaleziono was. Przecież któż mógł wiedzieć, że jesteście na zewnątrz? Gdyby nie sprawność pogotowia, nie miałbym już przyjemności rozmawiać z panem.