Zapanowało milczenie.
Ostatnie słowa prezydenta były dziwne, ogólnikowe i niezrozumiałe dla Kruka. Konstruktorowi przyszło na myśl to, co usłyszał z ust Horsedealera. Kto tu miał rację: Horsedealer czy Summerson? Cóż oni w ogóle wiedzieli? Któż w Celestii wie, czym rzeczywiście jest owo piekło? Nie tyle też z przekonania, ile w tym celu, aby sprowokować prezydenta do obszerniejszych wynurzeń, wypuścił Bernard ów dziwny pocisk, zaczerpnięty z arsenału starego filozofa:
— Skąd my wiemy, czy nie należy naszego obecnego życia, a przynajmniej życia znacznej większości mieszkańców Celestii, nazwać piekłem, rajem zaś było to, co zostawiliśmy na Towarzyszu Słońca?
Efekt tych słów był zupełnie nieoczekiwany. Twarz prezydenta zbladła, usta zaczęły drgać nerwowo, a w rozszerzonych oczach czaił się jakiś niezwykły, dotychczas niespotykany wyraz. Bernard nie miał już wątpliwości: oczy prezydenta wyrażały strach, zwykły strach.
Najdziwniejsze było w tym jednak nie samo zachowanie się Summersena, lecz to, że konstruktor nie potrafił zrozumieć, jaki związek może mieć ono z tym, co powiedział. Zdawał sobie sprawę, że zakwestionował podstawowy dogmat biblijny i że musiało to wywrzeć niemiłe wrażenie na najwyższym zwierzchniku religijnym. Niemniej był to tylko, według Bernarda, chwyt polemiczny, nic poza tym.
Lecz oto Summerson wracał powoli do siebie. Wstał z miejsca i chwilę przechadzał się w milczeniu po pokoju, zbierając myśli. Wreszcie stanął w nogach łóżka, na którym leżał Bernard, i powiedział powoli, akcentując każde słowo:
— Widzę, że wie pan więcej, niż przypuszczałem, i umie pan z tego korzystać. Porozmawiajmy więc otwarcie. Ostrzegam pana jednak, że igra pan z ogniem. Moja cierpliwość i życzliwość dla pana może się skończyć, gdy pan przekroczy granicę. Niech pan pamięta, że w każdej transakcji obowiązuje zasada opłacalności. A więc, konkretnie: ile?!
Prezydent sięgnął do kieszeni i wyciągnął książeczkę czekową.
Bernard spojrzał ze zdziwieniem na Summersona i nagle uświadomił sobie, że prezydent widocznie uważa jego słowa za próbę wytargowania maksymalnych korzyści z całej tej historii. „Czyżby domysły Horsedealera były aż tak bliskie prawdy?” — zastanawiał się. — Tak czy inaczej, gra się opłaci, bo jeśli on — Bernard — nie popełni jakiego fałszywego kroku, Summerson zdradzi sam, co się za tą intrygą kryje, a tym samym da mu broń do ręki.
— Ile? — powtórzył pytanie prezydent.
Bernard postanowił stosować dotychczasową taktykę.
— Zanim panu odpowiem, chciałbym wiedzieć, co znaczą pańskie słowa o granicy opłacalności?
Prezydent skrzywił się niechętnie.
— Czyli inaczej… chcesz znać moje maksymalne warunki? Niech i tak będzie. Rozumiem, iż orientując się nieco w sytuacji chcesz skorzystać na tym. Zrozumiałem przytyk o tym raju i piekle, choć nie przypuszczałem, abyś jako konstruktor, przy swojej pensji, traktował swe życie jako piekło. Ale rozumiem, że jeśli można wytargować pełny raj, to tylko głupiec nie skorzystałby z okazji. A więc, wiedz, że gotów jestem dać ci stanowisko wicedyrektora w Sialu, nie cofając oczywiście przyrzeczenia w sprawie małżeństwa ze Stellą — dorzucił nie widząc entuzjazmu na twarzy konstruktora.
— Cóż to znaczy?… — powiedział Bernard robiąc zawiedzioną minę.
— To panu jeszcze źle? Pan nie rozumie, co to znaczy? Niech pan pomyśli. Przecież to praktycznie dopiero początek. To tylko wprowadzenie pana w naszą sferę, a później, przy pańskim sprycie, droga do kariery stoi otworem. Stary Moore znacznie skromniej zaczynał. Oczywiście, nie przypuszczam, aby pan stosował takie metody jak on — stropił się nieco Summerson.
Przykład van Moore'a nie był dość fortunny, jeśli zważyć, że jego intrygi i oszustwa były publiczną tajemnicą.
— Ale przy mojej pomocy — ciągnął prezydent — jako zięć… zresztą niech już będzie. Utworzę dla pana specjalne stanowisko w randze ministra. Jakie? — jeszcze się zastanowię. Ale to już wszystko. Cóż pan sobie wyobraża? Że jest pan zupełnie niezastąpiony? Młody Bradley też już dużo umie… Zresztą, musi się pan tym zadowolić. Takiej pozycji czerwoni panu nie zapewnią. Zresztą, jeśli pan… — w nie dokończonym zdaniu zadrgała nuta groźby.
— A co będzie z Roche'em i Brown? — zapytał Bernard czując, że rozmowa poczyna wkraczać na niewygodne dla niego tory.
— A oni… też… są zorientowani?
— W pewnym stopniu — odparł Bernard wymijająco.
— Im zatka się gęby jakimiś dobrze płatnymi posadkami i z pewnością będą oboje zadowoleni.
— Tak jak mnie? — podchwycił ironicznie Kruk. Summerson skrzywił się.
— Jeśli chce pan to koniecznie nazwać po imieniu…
Dalsze przedłużanie dyskusji było zbyteczne. Sytuacja jednak nie wyjaśniła się. Bernard uniósł się nieco na posianiu i wpatrując się w twarz prezydenta powiedział z naciskiem:
— Nie przyjmuję pańskich warunków.
Prezydent spojrzał zdziwiony. Przez chwilę nie mógł wymówić słowa.
— A cóż pan sobie wyobraża? — wykrztusił wreszcie. — Jeszcze panu mało?
— Nie przyjmuję pańskich warunków, gdyż nie chcę dochodzić do majątku przez współuczestniczenie w zbrodni.
Summerson przymrużył ironicznie oczy.
— Czyżbym miał wygłosić kazanie o czynach moralnych i niemoralnych w naszym społeczeństwie?
— Ja mówię poważnie. Nie widzę ani społecznej, ani osobistej potrzeby likwidacji owych przybyszów z Towarzysza Słońca. Nie upadłem jeszcze tak nisko, aby dla kariery dokonywać zbrodni.
Bernard mówił zupełnie szczerze i z takim przejęciem, że Summerson zorientował się, iż niewłaściwie ocenił pobudki, którymi kierował się młody konstruktor.
— Panie Kruk — usiłował nadać swemu głosowi jak najcieplejszy ton. — Nie wie pan, mój chłopcze, że oświadczenie pańskie, choć w tym wypadku nie ma pan racji, sprawiło mi wielką radość. Naprawdę, nieczęsto dziś spotyka się u nas ludzi, którzy mają tak zdrowe moralnie spojrzenie na życie, którzy umieją w sposób szczery i otwarty bronić czystości swego sumienia, nawet wobec możliwości utraty wspaniałych perspektyw kariery politycznej i szczęścia osobistego. Przecież rozumiem dobrze, jak wielką rolę odgrywa w pańskim życiu Stella. Jednocześnie smuci mnie, mój chłopcze, że tak niewłaściwie oceniłeś prezydenta. Czy pomyślałeś, że czynisz mi straszną krzywdę sądząc, iż zdolny jestem do popełnienia zbrodni dla własnych, egoistycznych celów?
Na twarzy prezydenta poczęły występować lekkie rumieńce, znać było, że dawał się coraz bardziej ponosić zapałowi krasomówczemu. Jako najwyższy zwierzchnik religijny często wygłaszał kazania w centralnej świątyni na 18 poziomie, a posiadając duży dar wymowy i zdolność przekonywania uważał je za szczególną formę wyżywania się intelektualnego. I teraz też, chcąc wzmóc swe oddziaływanie na Bernarda, przybierał ton coraz bardziej kaznodziejski.
Kontrast jednak między niedawnym targiem a obecnym tonem, wpadającym coraz częściej w moralizatorski patos, był zbyt wielki, aby mógł wywrzeć pożądane wrażenie na Bernardzie. Summerson zauważył, że popełnił błąd, i próbował uzasadnić swe poprzednie postępowanie:
— Tak! Uczyniłeś mi krzywdę, mój chłopcze. Lecz jest w tym również i moja wina. Chcąc wybadać pańskie oblicze moralne, musiałem celowo zastosować w pewnym momencie bardziej brutalne chwyty, co istotnie mogło wprowadzić w błąd. Dziwi mnie jednak, że pan, obdarzony taką przenikliwością umysłu i wyczuciem moralnym, nie zrozumiał istoty zagadnienia. Czyż nie widzi pan głębokiej treści, jaką kryje cel naszego istnienia? Cel, który każe nam nieraz w imię dobra ogólnego odrzucić precz tkliwość i wąsko pojętą niechęć do uczynienia komuś krzywdy? Czyż pan nie kocha Celestii? Czyż nie cieszy się pan spokojem, szczęściem i wolnością, tak jak cieszą się nimi setki ludzi naszego świata? Przecież nie zawaha się pan przeciwstawić bandycie, który usiłowałby zburzyć szczęście pańskiego domu, pozbawić pana tego wszystkiego, co dla pana jest drogie i święte, z czym zżył się pan od dziecka, co wreszcie zgromadził pan skrzętnie codziennym wysiłkiem swego mózgu czy mięśni? Przecież nie zawahasz się, mój chłopcze, przetrącić łapy zbirowi, który chciałby brutalnie zniszczyć twoje szczęście, szczęście Stelli, waszą szczęśliwą przyszłość, pełną radości życia przyszłość waszą i waszych dzieci? Dzieciństwo pańskie nie było łatwe — mówił dalej zalewając Bernarda potokiem słów. — Pański ojciec i matka musieli ciężko pracować i zawsze pragnęli, aby szczęście uśmiechnęło się do ich dziecka. Czyż pan mógłby patrzeć spokojnie na Stellę zmuszoną walczyć nieludzką pracą ponad siły o kawałek chleba? Stellę żyjącą w straszliwych warunkach na drugim czy siedemdziesiątym piątym poziomie? Czyż świat, w którym pierwszy lepszy czarny brudas miałby taki sam wpływ na sprawy państwowe, jak człowiek o wysokiej inteligencji i kulturze, to nie piekło? Bo chyba rozumie pan, że przez sam fakt, iż czarnych i szarych są tysiące, a nas bardzo niewielu — oznaczałoby to panowanie tłumu nad nami… Panowanie?! — zaśmiał się z sarkazmem. — Nawet taki los można uważać za szczególne szczęście, jeśli stałoby się to, do czego za wszelką cenę nie chcę dopuścić. Przecież owi przybysze nie tylko zniszczyliby naszą całą cywilizację i kulturę, nie tylko podeptaliby odwieczne, jakże głębokie w swej mądrości i użyteczności prawa, nie tylko sprowadziliby na miejsce naszej, jakże pięknej i wzniosłej, moralności swą zbrodniczą, brutalną, antyludzką i antyboską moralność obłąkańców. Oni, oddając władzę w ręce motłochu, którego jedyną żądzą jest grabież i zaspokojenie najniższych-instynktów, pozwolą niewątpliwie wyładować się jego nienawiści do nas, nienawiści do wszystkich tych, którzy swoją pozycją i intelektem górują nad tą cierpną, czarno-białą masą. Ja nie mam zupełnie złudzeń, że czeka nas już nie kulturalna, lecz fizyczna zagłada. Teraz chyba rozumie pan, co grozi nam, jeśli ich nie zniszczymy?