Выбрать главу

— To znaczy komu?

Słowa Kruka, wypowiedziane spokojnym, zimnym tonem, wpadły W potok wymowy Summersona nagłym zgrzytem.

Prezydent spojrzał ze zdziwieniem na konstruktora.

— Co „komu”?

— Dla kogo stanowią oni groźbę? Dla mnie czy dla pana? — wyjaśnił Bernard.

— Jak to dla „kogo”? — w oczach prezydenta ukazały się złowrogie błyski. — Czy jeszcze pan nie rozumie, że obecność czerwonych stanowi takie samo niebezpieczeństwo dla pana, jak i dla mnie, Stelli i wielu dziesiątków ludzi. Powiem więcej: jeśli będziemy się kierować nie interesem naszym i całego społeczeństwa, lecz wyłącznie interesami owego ciemnego tłumu, to i wówczas obowiązkiem każdego człowieka będzie obrona obecnego porządku. Przecież gdyby nie nasza silna władza i mądrość gospodarowania — ten motłoch pozostawiony samemu sobie nie różniłby się niczym od gromady zdziczałych psów. Przecież ci ludzie nie tylko nie potrafiliby uchronić Celestii przed zagładą, lecz powyrzynaliby się wzajemnie. Przecież same swe istnienie, swe życie zawdzięczają oni nam, zawdzięczają władzy ustanowionej przez Pana Kosmosu.

— Nie mieszajmy tu Boga.

Summerson nie dosłyszał jednak tej uwagi, gdyż w dalszym ciągu sięgał do arsenału biblijnego dla poparcia swych argumentów.

— Dzięki wyrokom opatrzności nie tylko wyrwał się pan ponad poziom owego ciemnego tłumu, ale znalazł się w pozycji, która otwiera przed panem drogę ku szczytom drabiny społecznej, bez której nie byłoby życia w Celestii. A po takiej drabinie wspinać się nie można, nie zrywając nici łączących ze środowiskiem, z którego się wyszło, jeśli ktoś, nie chce skręcić karku. Tak, konstruktorze Kruk! Nie powinien pan chyba mieć złudzeń, że już zbyt daleko znajduje się pan od dolnych szczebli tej drabiny i jeśli jeszcze nie w pełni duszą, to przynajmniej ciałem i mózgiem należy pan do tej warstwy, której Bóg złożył w ręce władzę nad szarym tłumem. Czyż nie mówi panu o tym choćby to, iż kocha pan Stellę, i że… — tu Summerson wpił się wzrokiem w twarz Bernarda nie chcąc uronić nic z wrażenia, jakie wywrą na konstruktorze jego słowa —…ona też pana kocha.

Cios był dobrze wymierzony, argument ten mógłby niewątpliwie zaważyć na postawie Bernarda, gdyby nie proces, który w trakcie przemowy prezydenta dokonywał się w umyśle konstruktora.

W całej jasności stanął przed nim obraz owego ostro zarysowanego podziału na „sprawiedliwców” i „szarych”, na rządzących i rządzonych, o którym mówił John Mallet.

Bernard nigdy nie wierzył w szczerość prezydenta, lecz teraz dopiero uświadomił sobie w pełni, ile obłudy i zakłamania kryje on za pozornie przyjacielską maską. Rozumiał, że gdyby nie to, iż zagadnienie przebudowy miotacza stanowiło dla niego sprawę pierwszorzędnej wagi, z pewnością nic by nie zostało z owej „życzliwości”. Czuł, że tylko dlatego, aby go skłonić do kontynuowania pracy, Summerson raczył zaliczyć go do warstwy rządzącej.

Pamiętał zresztą zbyt dobrze, jak zachowywał się wobec niego jeszcze przed tygodniem. Pamiętał, jak Summerson krzywo patrzył na to, iż Bernard spotyka się ze Stellą, choć przecież stosunki między córką prezydenta a konstruktorem pozostawały w sferze wyłącznie koleżeńskiej, z pełnym zachowaniem dzielącego ich dystansu. Teraz zaś sprawa małżeństwa ze Stellą miała tak wiele cech ukartowanej, zwodniczej i brudnej gry, że każde słowo prezydenta na ten temat wprowadzało go w stan najwyższego rozdrażnienia.

Zamiast więc efektu oczekiwanego przez prezydenta, reakcja Kruka na jego słowa była wręcz przeciwna. Ulegając impulsowi Bernard rzucił ze złością:

— Niech pan, prezydencie, nie miesza Stelli w tę całą historię. Wiem dobrze, że ani ja dla Stelii, ani Stella dla mnie!

Na twarzy Summersona znów wystąpiły gwałtowne rumieńce.

— Ależ, panie Kruk… Pan nie rozumie moich intencji! — usiłował wyjaśniać, lecz widać było, że z trudem opanowuje gniew.

— Bardzo dobrze rozumiem pańskie intencje, ekscelencjo i… właśnie dlatego uważam, że nic nie będzie z mego małżeństwa z pańską córką.

Prezydent wpił kurczowo palce w okrągłą poręcz krzesła, o które opierał się podczas rozmowy z Krukiem. Usta mu drgały nerwowo.

— A więc? — powiedział wolno, siląc się na spokojny ton. — Nie dokończy pan przebudowy miotaczy?

Teraz dopiero Bernard zrozumiał, że posunął się za daleko, że dając się unieść nerwom postawił wszystko na jedną kartę.

W trakcie rozmowy począł w umyśle Kruka krystalizować się plan, aby wobec coraz wyraźniejszych oznak, że przebudowa miotaczy służy zbrodniczym celom, grać raczej na zwłokę i czekać, aż sam bieg wypadków wyjaśni sprawę rakiety. Należało więc udawać, że się godzi na warunki Summersona, i przystąpiwszy do pracy opóźniać przebudowę, mając w ręku plany, a tym samym zasadniczą broń przeciwko prezydentowi.

Ujawniając wrogość Bernard przekreślił swój plan. Należało przypuszczać, że jeśli obecnie wyrazi gotowość przystąpienia do pracy, to prezydent nie tylko nie będzie mu ufał, lecz może zorientować się, że pozycja Kruka nie jest tak mocna, jak sądził. Nie mając czasu na głębsze zastanawianie się Bernard czuł jednak instynktownie, że jedynym wyjściem jest okazywanie nadal pewności siebie i sugerowanie Summersonowi, że młody Bradley nie da sobie sam rady.